7/27/2014

Kiedy słońce wstaje... ja już nie śpię!

Narobiło mi się zaległości co niemiara, chcąc je nadrobić zacznę od początku. Przede wszystkim muszę wspomnieć o XVI Ogólnopolskim Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narnie - rewelacyjna impreza, podczas której poznałam świetnych ludzi z klubu Finisz Morąg. Bieg był wręcz morderczo ciężki, z pomocą szli mieszkańcy "sahary" przez którą dane nam było się przeprawić, w skrócie 30 stopni w cieniu i ani troszkę cienia. Zawody tak dały mi w kość, że potrzebowałam aż tygodnia przerwy od biegania. Właściwie to już wcześniej czułam spadek formy, od kwietniowego maratonu wszystko szło nie tak jak należy, więc to był idealny moment, aby odetchnąć, nabrać motywacji i sił do porządnych treningów. W owej przerwie nadszedł również termin obrony mojej pracy licencjackiej, którą poświęciłam tematyce biegowej, a mianowicie jakości obuwia dla biegaczy, można powiedzieć, że wybiegałam sobie wyższe wykształcenie :) W ostatni dzień laby nadszedł czas na wyjazd do Bad Bentheim, jak co roku o tej porze trenuję za granicą. Od 14.07 moje dni wyglądają następująco:

  • 4:20 - pobudka
  • 5:00 - trening
  • ~6:30 - rozciąganie
  • 7:00 - kąpiel
  • 7:30 - śniadanie
  • 8:30-17:00 - praca,
czyli jest intensywnie. :) W czwartki z Michałem po 13 km rozbiegania robimy sobie szybki kilometr i
następny schłodzenie. W pierwszym tygodniu taki tysiączek zajął mi 4:06, w drugim zaś 4:10, ale nie spocznę dopóki nie będzie 3:59! :) Złamanie magicznej bariery 240 sekund jest moim celem! 

Trenuję pod okiem trenera, którym jest mój brat. Nie ma lekko, ale najważniejsze, że efekty zaczynają się pojawiać. Przyznam, że pierwszy tydzień był  przyzwyczajeniem do wysiłku, choć nogom i tak było ciężko, na szczęście na pomoc przychodziła kompresja, w moim przypadku BOOSTER'Y od BV Sport. W drugim już wkładamy więcej wysiłku (przynajmniej ja:)), podkręcając tempo, ale też czerpiemy więcej radości! W trzecim postanowiliśmy dołożyć trening na stadionie, a ponadto siłę. Jednakże pisząc o bieganiu na obczyźnie nie mogłabym pominąć dnia dzisiejszego. Dla większości biegaczy niedziela = długie wybieganie. My tydzień temu zrobiliśmy to zwiedzając okoliczne wioski, natomiast na dzisiaj mieliśmy zaplanowane coś zupełnie innego! Michał zajrzał na stronę dutchrunners.nl i tam natknął się na informację o półmaratonie w Zwolle. A co było największym hitem tego biegu? Brak numerów startowych, brak pomiaru czasu, ale nic nie równało się z dwukrotną przeprawą przez rzekę! Przyznam szczerze, że bardzo czekałam na ten dzień, byłam tego wszystkiego tak bardzo ciekawa! A wszystko wyglądało tak:
z domu wyjechaliśmy o 7, na miejscu byliśmy o 8, start zaplanowany był na 9:30, a tam pustka! Cisza,
nikogo nie ma, nic się nie dzieje. U nas o wiele wcześniej wszyscy się zbierają, tam dopiero ok. 9 zaczęli schodzić się biegacze, kwadrans później przybył organizator, który przywitał się ze wszystkimi indywidualnie. A kiedy raptownie wszyscy ruszyli zapytałam tylko czy to jest wspólny trucht na start? Okazało się, że nie! Że już rozpoczął się bieg. Wszyscy razem, zwartą grupą ruszyliśmy do przodu, początkowo bardzo spokojnie, dopiero na drugim kilometrze nabraliśmy prędkości i wiecie co? Pierwszy raz w życiu leciałam z czołówką! Przebiegliśmy 2,65 km i wtedy usłyszałam nawoływanie organizatora (który biegł z nami), okazało się, że nadszedł czas na przeprawę rzeczną. W jaki sposób? Wszyscy wsiedliśmy na łódkę i przepłynęliśmy :) Rewelacja! Po kilku minutach rejsu znów "odpaliliśmy nasze trampki". Tym razem biegaliśmy już nie wzdłuż rzeki, a miejskimi uliczkami. Organizator dbał, aby wszyscy biegli razem, a więc ci szybsi wybiegali do przodu, robili nawijkę i wracali z tymi z tyłu, świetna sprawa! Liczyła się zabawa! Holendrzy przywitali nas niezwykle miło, ciągle ktoś podbiegał, zagadywał, dopytywał, opowiadał. Znaleźli się nawet tacy, którzy biegali w Polsce na zawodach :) Kilometry choć całkiem mocne, mijały bardzo szybko. Najciekawszym
momentem jak dla mnie była druga przeprawa przez rzekę. Tam bowiem najpierw przepłynęli wolniejsi i kiedy oni już wybiegli na ostatnie 7 km trasy, łódka dopiero przypłynęła po nas. Mieliśmy czas na bufet, który był przenośny :) Jedna z pań na rowerze przewoziła banany, batony musli i wodę, obdarowując tych, którzy tego potrzebują :) Ale kiedy w końcu i my przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki zaczął się dla mnie, jak później odczułam, najgorszy moment biegu, początkowo nie było źle, gdyż przez kilometr towarzyszył mi nowy znajomy z Holandii, zagadaliśmy się nieco szarpnęłam tempo i wybiegając w szczere słońce padłam. Poczułam, że wszystko odmawia mi współpracy, wyprzedziła mnie cała grupa i stałam się
najwolniejsza z szybszych. Zaczęłam odliczać każdy metr do mety, bałam się, że nie dotrę, że wszyscy mi odbiegną, a ja nie znam drogi, nie znam adresu, więc nie umiałabym trafić. Okazało się jednak, że grupa poczekała :) Wiadomo jedni czynnie, dobiegając do mnie i wracając ze mną, drudzy spożytkowali ten czas na uzupełnienie płynów. Ostanie 2 km do mety jakby nie miały końca, mimo że wcześniej cieszyłam się biegiem, podziwiałam widoki i w miarę możliwości robiłam zdjęcia to już nie miałam na to ochoty. Patrzyłam na swe ledwo odrywające się od ziemi nogi i z utęsknieniem wypatrywałam metę. I, nie mogło być inaczej, doczekałam się. A tam kawusia, ciasteczka, ciasta - wszystko takie pyszne :) Choć końcówka męcząca to uważam, że "Twee Verenloop Halve Marathon" to wspaniały bieg! Czasem warto zapomnieć o czasach, o ściganiu, a po prostu pobawić się w czasie biegu w gronie znajomych bądź nieznajomych :) Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane pobiegać na podobnych "zawodach" :)
A chwilę temu skończyłam pierwszy z treningów siłowych! Olaboga już zapomniałam jakie to może być męczące! Na szczęście jest ze mną Szymon,którego najlepsze masaże na świecie migiem przywracają moje mięśnie do świeżości :)