11/30/2013

Aktywna sobota

Gdańska edycja ParkRun, zdjęcie z lutego br.
Wczoraj w poście wspomniałam, że wybieram się na ParkRun'a. Powiem szczerze myślałam o gdańskim biegu, aczkolwiek wiadomość brata nieco zmodyfikowała moje plany, gdyż Michał chciał odwiedzić Gdynię. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, jak to rozegrać, do Parku Reagana chciałam pobiec, na bulwar już jakby daleko, 10km w jedną stronę + 5km zawodów to jednak zbyt wiele. A może pobiec w jedną stronę, a w drugą wrócić komunikacją miejską? To też bez sensu. Wybór padł na rower! Pojadę, pobiegnę, przyjadę! Tak jest, dobry plan!

Był plan, o poranku nadszedł czas na realizację. Po 6 dostałam pierwszego sms'a od brata na pobudkę, a chwilę po 7 kolejnego z informacją, że on już wybiega. Tak, tak, 35km dla mojego brata to pikuś! Jeszcze przed godziną 8 spotkaliśmy się z Michałem w naszym stałym miejscu spotkań i polecieliśmy w stronę Gdyni, ja rowerem, Michał w Glide'ach. Całą drogę rozmawialiśmy i niewiedzieć kiedy znaleźliśmy się na gdyńskim bulwarze. Do startu mieliśmy sporo czasu, bo ok. 40 minut. Wykorzystaliśmy go na znalezienie właściwej grupy (zadziwiające jest ile osób w Gdyni biega!). Kiedy już byliśmy gotowi, a do 9:00 pozostało niewiele minut, udaliśmy się na miejsce startu. Tego dnia brat miał mnie prowadzić, jeszcze do niedawna nie lubiłam mieć własnego zająca, ale od biegu w Przyjaźni diametralnie się to zmieniło. Nie czułam obciążenia psychicznego z powodu, że ktoś będzie kontrolował moje tempo, nawet mi się to podobało. Założenie było takie, żeby nie szaleć na początku. Założenie założeniami, ale kiedy skończyliśmy wspólnie odliczać, szlifując znajomość języka angielskiego, nogi same się wyrwały. Ustawiliśmy się na końcu, ponieważ Michał powiedział, że jesteśmy gośćmi i nie ma co się pchać do przodu. Pierwsze metry super, lecimy, wyprzedzamy, jest idealnie, tempo 4:10, czyli dałam się porwać i wyszło za szybko. Początkowo zostawiłam nawet brata w tyle, ale to akurat nie było mądre i odczułam tego skutki później, kiedy z każdym kolejnym kilometrem moje tempo spadało. Ostatecznie tak bardzo nie spadło, ponieważ pobiłam rekord i od dzisiaj mój PB na dystansie 5km wynosi 22:04! Michał prowadził mnie tak jak lubię, nie mówił do mnie zbyt wiele, podnosił tylko kciuk i informował, kto jest jeszcze w moim zasięgu. Ciekawe jak się czuli panowie, którzy słyszeli "Spokojnie Mała, ten jest do wzięcia"? :) Daliśmy radę, razem wywalczyliśmy moją życiówkę. A sama dokonam wszelkich starań, aby na tym się nie zatrzymało, będę trenować po więcej,hmm... w sumie to po mniej! Żeby mniej czasu upłynęło zanim wbiegnę na metę. :) Po takich niemalże sprintach od domu dzieliło mnie jeszcze ponad 10km, więc długo w Gdyni nie zabawiliśmy i postanowiliśmy wracać, bez zmian, ja na rowerze, Michał w biegu. Droga powrotna upłynęła bardzo podobnie jak droga do Gdyni. Michał był już pod koniec nieco zmęczony, więc zdecydowałam, że nie skończę treningu w Sopocie, pojadę jeszcze do Gdańska i odprowadzę brata. Miałam tyle siły, że ciągle zagadywałam Michała, opowiadałam, ogólnie buzia mi się nie zamykała. :) Dolecieliśmy do Przymorza i tam się rozstaliśmy. Odwiedziłam jeszcze Ergo Arenę, a wchodząc do domu miałam w nogach 5km biegu i niemalże 30km przejechane na rowerze. To nie był koniec aktywności na dzisiaj, 2 razy w tygodniu wykonuję trening ogólnorozwojowy i tak się składa, że od poniedziałku zrobiłam to tylko raz, więc albo dzisiaj albo jutro. Jutro na pewno bardziej mi się nie będzie chciało, więc przeznaczyłam 40 minut z dzisiejszego dnia na ćwiczenia pt. "Skalpel". Było super, ale o godzinie 15:00 czuję, jakby ten dzień miał za chwilę się skończyć.

11/29/2013

Nie biegam!

Naszedł piątek, a z nim wolne. Nogi dostały zasłużony odpoczynek, a mimo wszystko serce chciało wyjść na ścieżki i chociaż trochę poszurać. Ale przerwa to przerwa, trzeba się regenerować, ponieważ zapowiada się pracowity weekend! Jutro planuję zaliczyć ParkRun'a, a w niedzielę szykuje się leśne wybieganie! :)

No tak, plany planami, ale wczoraj co się działo? Było rewelacyjnie! Najpierw odhaczyłam swój trening, niestety w samotności, gdyż brat musiał w tym czasie być w innym miejscu. Pobiegłam praktycznie tą samą trasą, jedynie nieco ją modyfikując, główną zmianą było to, że zamiast podbiegać pod nasze sławne już schody, tym razem z nich zbiegałam. Po treningu prędko do domu, szybka kąpiel i pędem na zajęcia, a z uczelni biegiem na Monciak, by móc pokonać trasę spod kościoła św. Jerzego do Ergo Areny w towarzystwie Wilsona Kipketera oraz polskich lekkoatletów, którzy w marcu będą walczyć o medale na Halowych Mistrzostwach Świata! Już wiem jak to jest biegać z Kenijczykami! :) Ustawiliśmy się z Michałem w pierwszej linii, a później padł komunikat organizatora, że jest zakaz wyprzedzania, tak więc cały czas mieliśmy w zasięgu wzroku naszego towarzysza z Afryki. Było rewelacyjnie! W biegu uczestniczyły szkoły i trochę młodsza młodzież wykazała się przyzwoitą kondycją, nie ma co, ale dystans prawie 4km nie jest w zasięgu każdego, tym bardziej że gość specjalny narzucił całkiem szybkie tempo, szczególnie dla początkujących. Grono biegaczy się poszerza!

11/27/2013

Rodzeństwo na trójmieskich ścieżkach

Kolejne 11km dopisuje się do mojego dzienniczka! Kto towarzyszył mi dzisiaj na treningu? Nikt inny jak Biegacz z Północy! :) Już drugi tydzień hasamy razem i powiem szczerzę - lubię to! Kiedyś się wymigiwałam od wspólnych treningów, przerażało mnie Michała tempo i zawsze prędzej czy później się rozdzielaliśmy, bo nie dawałam rady. Teraz jest zupełnie inaczej. Nikt nikogo nie pogania i prawie cały czas możemy swobodnie rozmawiać.
Dzisiejsza trasa niczym nie różniła się od tej wczorajszej. Michał zaczął w Gdańsku, ja dołączyłam w Sopocie i polecieliśmy w stronę Gdyni, aby tam zrobić siłę biegową i wróciliśmy równoległymi ścieżkami. W międzyczasie buzie nam się nie zamykały, sama nie wiem kiedy ta godzina mija.:) Dziś znowu odprowadziłam brata do Gdańska. Było to wręcz obowiązkowe, aby móc powiedzieć, że odwiedziłam całe Trójmiasto. Rozstaliśmy się w Parku Jelitkowskim i pognałam już prosto do domu. Jutro kolejne rodzinne śmiganie! :)
Coraz intensywniej myślę nad przyszłym sezonem. Wiem, że będą "dyszki", półmaraton też sobie sprezentuję. Ciągle nie wiem, co w kwestii maratonu. Nie mam jeszcze zaplanowanego ani jednego konkretnego startu. Czekam na jakąś ciekawą imprezę, w której będę chciała uczestniczyć. Ostatnio dostałam powiadomienie, że ruszyły zapisy na 9. Półmaraton Warszawski. Może znowu stolica? Ostatnio ustanowiłam tam życiówkę, więc miło wspominam, ale nie wiem czy w tym roku się zapiszę. Muszę rozważyć wszystkie "za" i "przeciw". Nie realizuję żadnego planu, więc nie ma też czynnika, który by mnie specjalnie poganiał. Lubię zimowe przygotowania, mam o wiele lepsze wspomnienia w sezonie wiosennym po przygotowaniach w śniegu.  Ostatnio dokładam więcej kilometrów i treningi crossowe, nawet na najbliższą niedziele mamy takowy zaplanowany. Niedzielne wybieganie w lesie, zobaczymy jak to będzie. :)

11/26/2013

Sopot o poranku? Zachowaj ostrożność

Wczoraj spadł pierwszy śnieg, a dzisiaj nadszedł czas na pierwszy trening w zimowej aurze.
Kolejny raz umówiliśmy się z Michałem na wspólne bieganie i znów chwilę po godzinie 9 wciągałam już  odzienie (jedynie nieco cieplejsze niż ostatnio) i wyruszyłam w stronę wejścia nr 28.
Po wyjściu z bloku zauważyłam, że chodniki pokryte są topniejącym, białym puszkiem. Postawiłam pierwsze kroki i jakby trochę zaczęłam się chwiać. Nie przebiegłam 500m, a moja twarz znalazła się w kałuży, znów wywinęłam orła! Tym razem na środku ulicy, podczas próby ominięcia wody. Grunt pod nogami jednak okazał się śliski i padłam. Jako że leżałam na ulicy, podniosłam się szybko, aby nie znaleźć się pod kołami nadjeżdżającego samochodu. W moim bucie chlupało, nieco się zdenerwowałam, ale tak rozbawiłam przechodniów, że ich uśmiechy sprawiły, że i ja zaczęłam się z tego śmiać. Mokre buty, leginsy, kurtka to mało komfortowe warunki, nawet pomyślałam, że może wrócę do domu i chociaż zmienię buty, ale nie, przecież umówiłam się z bratem. Nie było najgorzej. Dobiegłam pozostałe 100m do deptaka, a tam po chwili zjawił się Michał. Polecieliśmy już standardowo w stronę Gdyni. Warunki wciąż niesprzyjające na sopockich szlakach, ale obeszło się już bez upadków. Po przekroczeniu sopocko-gdyńskiej granicy stały punkt trasy- schody, które z treningu na trening stają się coraz krótsze. W międzyczasie okazało się, że mój Garmin zaczyna płatać figle. Jakby przycisk "stop" przestaje reagować na moje polecenia. Nie podoba mi się i to bardzo, ale moja złość nie trwała długo. W końcu to trening, trzeba cieszyć się tą chwilą i to na tyle, że tym razem nie opuszczam brata tam, gdzie zawsze tylko postanowiłam sobie nieco wydłużyć tę przyjemność i odprowadzić go do Gdańska. Skończyłam swój trening z 11km i 533m w nogach, ale to nie był koniec, bo przede mną jeszcze 40 minut ćwiczeń ogólnorozwojowych. Już po 12 minutach miałam dosyć, ale jak już zaczęłam to musiałam też skończyć.A po wszystkim nadszedł czas na odpoczynek... no może jedynie odpoczynek fizyczny, praca licencjacka sama się nie napisze, ale dotyczy biegania, więc wierzę, że będzie dobrze. :)

11/24/2013

Wykończyłam go!!!

Mamy niedzielę, czyli u większości biegaczy Dzień Długiego Wybiegania ;) Tym razem i ja uczciłam go należycie. Już kilka dni temu umówiliśmy się z bratem, że na niedzielny trening wybierzemy się razem, a nawet planowaliśmy w większym gronie. Intensywnie zastanawiałam się jaki dystans będzie odpowiedni, Michał planował 30 km, wiedziałam, że aż tyle nie dam rady, prawie 8 miesięcy nie biegałam powyżej 20 km. Ale jako że mój brat postanowił najpierw zahaczyć o Brzeźno zanim dotrze do mnie to było to jak najbardziej w porządku, już na starcie miałam 7 km straty. Ruszyliśmy ze stałego miejsca naszych spotkań i jak zwykle skierowaliśmy się w stronę Gdyni. Koniec Sopotu, a przed nami pierwsza wspinaczka. Wbiegamy po schodach i z treningu na trening coraz sprawniej - jest siła! Następnie lecimy do orłowskiego mola, a tam natrafiamy na znak, który informuje, że jest to ślepa uliczka. Postanawiamy udowodnić, że dla nas nie ma ślepych uliczek. No i tutaj zaczyna się wspinaczka, już koniec z wbieganiem, bo grawitacja skutecznie mi to uniemożliwia i kilka razy zjeżdżam. Pomocne okazują się drzewa. Łydki dostają w kość, serducho wali, ale szczyt zdobyty, a przed nami  niesamowite widoki na okolicę. Krótka przerwa i lecimy dalej, tylko którędy? Pląsamy po lesie, aż w końcu znajdujemy się na "jakiejś" ścieżce. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy, lecimy naprzód, żegnamy się z lasem, sprawdzamy nazwy ulic, ale żadna nam nic nie mówi, nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Aż w końcu EUREKA Michał mówi, że minęliśmy Orłowo i znajdujemy się w Redłowie. Oj, trochę się zapuściliśmy. Trzeba zawracać, kierujemy się już w stronę Wrzeszcza. Zaplanowaliśmy, że tam przyjedzie do nas Pati i
pójdziemy na ciepłe pączki. Wybieramy sobie smaki. Waham się może toffi, może jagody? Pączki to zdecydowanie myśl przewodnia naszego treningu. Zagadujemy się, aż w końcu z powrotem jesteśmy w Sopocie. Tylko, co mówię Michałowi, że mam14,5 km, a za chwilę na wyświetlaczu mojego Garmina pokazuję się informacja, że tych kilometrów to już jest 17. Jest tak przyjemnie, że czas upływa w zawrotnym tempie. W Sopocie jesteśmy tylko chwilkę i już witamy się z Gdańskiem. Teraz już tylko dobiec do Wrzeszcza, tylko Wrzeszcz, a tam pączuszek, chyba jednak ten z jagodami, mmmm. Kręcimy się po Gdańsku, aby uniknąć stania na światłach. Przelatujemy przez Oliwę, w nogach już ok.20 km, a jakbym zaczęła słabnąć, już zostaję nieco w tyle, ale ciągle blisko brata. Dolatujemy do ul. Słowackiego, tam już jest tak blisko. Siły jakby zaczęły wracać, w końcówce nawet rzucam hasło "Kto pierwszy na pączka?" Pati już na nas czeka. Jesteśmy na miejscu! I co się okazuje? Pączkarnia zamknięta! :( Ajjj, jaki to wielki zawód. Ale trudno, następnym razem (tylko nie w niedzielę).
A do tego nie mogę sprawdzić swoich międzyczasów, bo mój Garmin gdzieś na 19. km zdechł! Wykończyłam go! Nie dał rady - padł! ;) Słabiutko, słabiutko! Ale trudno, ważne że my jesteśmy w dobrej formie i kończymy z uśmiechami na twarzy (no Michał może z półuśmiechem :P ).

Dzisiejszy trening dał mi trochę do myślenia. Ostatnio szykowałam się pod 10km. Nie miałam długich wybiegań. I chyba czegoś mi brakowało. Dzisiaj poczułam, że żyję. Było rewelacyjnie. Zaczęłam się zastanawiać nad jakimś półmaratonem. A może maratonem? Zarzekałam się, że porzucam Królewski Dystans na kilka lat, ale to chyba on daje mi najwięcej szczęścia. Przygotowania choć ciężkie, najbardziej satysfakcjonujące, a dumna nie do opisania. Do tego w letnim sezonie osiągałam lepsze czasy na krótszych dystansach, w nogach była moc!
Jeszcze się nie deklaruję, nie wiem, gdzie pobiegnę na wiosnę. Przemyślę to. :)

11/21/2013

Bieganie, rower, ćwiczenia, pływanie, czyli aktywny czwartek

Źródło: http://www.mojekonferencje.pl/obiekty/stadionLesny/photo04.jpg;
data pobrania 21.11.2013
Cóż to był za dzień! Piękny, ale wyczerpujący. Wszystko zaczęło się od porannej wiadomości od brata, czy może wspólnie pobiegamy. Nie wahałam się ani chwili, skoro ostatnio było tak świetnie to dzisiaj trzeba to powtórzyć. Chwilę po 9 dostałam sms'a, że Michał już wkłada buty, więc i ja zaczęłam się szykować. Po niespełna 20 minutach zwarta i gotowa, czekałam w stałym już miejscu naszych spotkań. Kilka ćwiczeń na rozgrzewkę i Michał już był. Standardowo polecieliśmy w stronę Gdyni, jednak już nie planowaliśmy zwiedzać gdyńskich rewirów. Plan był taki, że robimy trening i kończymy na Przymorzu, stamtąd wracam do siebie rowerem. Trening jak zwykle przyjemny, tempo jak najbardziej swobodne, więc i czas upływał niezmiernie szybko. Michał postanowił, że pokaże mi stadion leśny. Ale żeby się do niego dostać trzeba się nieźle nawspinać. Na czas wspinaczki, jakbym straciła chęć do rozmów. Już nie miałam nic do przekazania dla brata, jakoś tak wolałam pomilczeć. Ostatnio pani doktor powiedziała mi, że mam spowolnioną akcję serca, oj gdyby wtedy mnie zbadała z pewnością oznajmiłaby coś innego. Podbiegom nie było końca, najpierw asfaltem, a później w lesie. Znowu zafundowaliśmy sobie niezłe przełaje. I kiedy w końcu dotarliśmy do celu, poczułam wielką ulgę. Ogarnęła mnie wielka radość, tak zapatrzyłam się na śliczny stadion, że nie zauważyłam wystających korzeni i zaliczyłam solidny upadek"solidną glebę". Jednak zamiast chronić się przed upadkiem, jeszcze w locie złapałam za Garmina, aby go zatrzymać. A kiedyś na biologi pani uczyła nas, że w takich momentach człowiek bezwarunkowo osłania się, aby się nie doznać uszczerbku na zdrowiu. Coś mi się wydaje, że ta reguła nie dotyczy biegaczy. ;) Na szczęście nic mi się nie stało. Efektem tego upadku były jedynie otarte łydki, kolana i udo, a ponad to umorusałam się jak za
Źródło: http://www.aquaparksopot.pl/atrakcje/baseny-rekreacyjne
data pobrania 21.11.2013
starych, dobrych lat! Moje brudne ciało budziło uśmiechy wśród przechodniów, ale jako że dzisiaj jest Dzień Życzliwości, odwzajemnialiśmy je tym samym. Polataliśmy jeszcze po Sopocie, obejrzeliśmy restaurację po kuchennej rewolucji i trafiliśmy na nadbrzeżny deptak, a stamtąd do mieszkania Michała było już niewiele. Brak podbiegów sprawił, że moc wracała do nóg, aż chciało się przyspieszać, jednak te pokłady energii zachowałam na dalszą część dnia. Bo do brata i Patrycji wpadłam tylko na śniadanko, wzięłam rower i pojechałam do domu, aby tam poświęcić 40 minut na ćwiczenia z Ewą. Już w połowie czułam jak ta energia ze mnie uchodzi, jednak uznałam, że skoro wytrwałam do połowy to dotrwam też do końca. No i udało się! Jednak po takiej dawce ćwiczeń każdy mój mięsień dawał o sobie znać. Ale i to nie był koniec wrażeń, przecież umówiłam się z Szymonem, że pójdziemy na basen. Godzinka pływania, zjeżdżania i odpoczywania, a na koniec 3,5 km spacerowania. To był wspaniały dzień! Co prawda jeszcze trwa, ale na nic więcej już nie mam siły. ;)
Podsumowując, 14km 305m biegania, 4km 445m jeżdżenia rowerem, 40 minut ćwiczeń, 45minut pływania - SUPER DZIEŃ! No i nogi, tyłek i ręce trochę poobijane, ale przełaje zaliczone!

11/19/2013

Hej ho! Witajcie z powrotem biegowe ścieżki !

Tydzień lenistwa i w końcu nadszedł czas na wciągnięcie biegowego stroju i zasznurowanie bliźniaków. Jeszcze wczoraj myślałam, że wyjdę na kilka spokojnych kilometrów, tak ok. 6 może 8, aby jedynie rozruszać zastygłe mięśnie. Plan nieco zmodyfikował mi brat, który na dzień dobry przywitał mnie informacją o wspólnym treningu. Czemu nie? Pomyślałam sobie. I tak po 50 minutach stałam już przy jednym z wejść na sopocką plażę, wypatrując brata. Gdy Michał doleciał do mnie, ruszyliśmy w stronę Gdyni. Po drodze dowiedziałam się, że nie biegniemy jedynie do końca Sopotu, aby tam zawrócić. Tym razem zahaczyliśmy o "za sopockich" sąsiadów. I były to prawdziwe przełaje! Właśnie tego mi trzeba było. Sporo podbiegów, przy których serce wariowało, a co za tym idzie, sporo z biegów, przy których ciało odpoczywało. A do tego drzewa przewrócone, więc również gimnastyki nie zabrakło. Nie gnaliśmy, raczej cały czas prowadziliśmy swobodną rozmowę, nie kontrolowałam nawet tempa, bo pierwszy raz od 21 miesięcy wyszłam na trening bez Garmina! Szczerze mówiąc czułam się tak swobodnie i tak lekko, że chyba częściej będę zostawiała mojego towarzysza albo chociaż będę zamykać go w kieszeni, co by na niego nie zerkać. Tak, więc dzisiejszy trening uważam za bardzo przyjemny, przelecieliśmy wspólnie ok.14 km (nie mogąc się zdecydować czy to ma być 6 czy 8 km, wybrałam i jedno i drugie). Radość z biegania ciągle jest :)

11/12/2013

Wielka klapa

Z dzisiejszego wpisu nie będzie tryskał entuzjazm. Czuję złość, żal i rozgoryczenie, analizuję błędy i wyciągam wnioski. Coś poszło nie tak, zupełnie inaczej sobie wyobrażałam start w Gdyni. Jednak po kolei...

Do Gdyni udałam się z Szymonem i Patrycją z Michałem, pierwszy raz tylko ja występowałam w roli zawodniczki. Od rana czułam wielkie podekscytowanie, w końcu nadszedł TEN wielki dzień, 12 tygodni pracy dobiegło końca, teraz trzeba było pobiec i cieszyć się triumfem. Przed startem zadbałam o wszystko, śniadanie jak należy, strój dobrany, organizm zregenerowany. Po zjawieniu się na skwerze, odebraliśmy pakiet startowy, przebrałam się i przystąpiłam do rozgrzewki. Speaker informował, że w dniu dzisiejszym padnie rekord frekwencji, do tej pory myślałam sobie, że fajnie! Emocje sięgały zenitu, a kiedy w końcu ustawiłam się w swojej strefie (w przeciwieństwie do całej rzeszy biegaczy) serce waliło mi jak dzwon. Pożegnałam się z Szymonem i czas wyruszyć. Jednak od momentu wystrzału z Błyskawicy do czasu, kiedy minęłam linię startu minęły prawie 2 minuty. Kiedy w końcu uruchomiłam Garmina zaczęła się przygoda, a właściwie bieg z przeszkodami. W Gdyni biegało się ciężko już wcześniej, ale to co działo się wczoraj to istny kosmos. Wokół mnie byli ludzie z ostatniej strefy, którzy za każdym razem, gdy próbowałam ich wyprzedzić, obdarowywali mnie silnym uderzeniem w żebra. Napełniała mnie złość, a do wściekłości doprowadził mnie ktoś z tyłu, kto pchnął z impetem w plecy. Nawet się nie odwróciłam, nie chciałam tracić siły na takich "biegaczy". Pierwszy kilometr za nami i co? I klops! Tempo wynosi 4:53/km, czyli 23 sekundy straty! Próbuję nadrabiać na kolejnych kilometrach, ale wcale nie jest łatwiej, co jakiś czas robi się luźno, ale kolejny zakręt czy też zwężenie doprowadza do zwolnienia niemalże do marszu. Udaje mi się utrzymywać średnie zakładane tempo, ale nie mogę nadrobić straty z pierwszego kilometra. Czuję złość! W końcu wbiegamy na ul. Świętojańską, czyli rozpoczynamy łagodną, jednak długą wspinaczkę. Mijam Michała i Patrycję, niby się uśmiecham, ale to nie to. Mam straty, nie jestem zadowolona, pierwszy raz nie widzę w biegaczach sprzymierzeńców. Na 7. km kolejne 17 sekund straty, tym razem wiem, że nie wystarczająco dużo ćwiczyłam podbiegów i skipów. Mój błąd, płacę za niego. Do mety dzieli mnie już tak mało, a nie mam siły walczyć, po prostu nie chce mi się. Czuję zniechęcenie. Dotychczas biegnąc wzdłuż morza, czułam przypływ endorfin i z uśmiechem gnałam do mety. Teraz jest inaczej, daje się wyprzedzać i nie podejmuję walki, bo po co? Ostatecznie kończę swoją przygodę z Biegiem Niepodległości z czasem 45:31. Na mecie wita mnie Szymon, a ja zamiast tryskać radością, wylewam w jego ramię łzy. Po raz pierwszy uciekłam od razu z miejsca biegu. Nie chciałam, żeby ktoś mnie zapytał "Jak poszło?" Bo niby co miałabym odpowiedzieć? Dobrze? Gdybym nie pracowała nad złamaniem 45 minut to można by stwierdzić, że ok, w końcu poprawiłam życiówkę o 42 sekundy. Ale o coś innego walczyłam i powoli godzę się z porażką.

Po tym biegu targają mną mieszane emocje. Szczerze mówiąc nie wiem czy w przyszłym roku wystartuję w GPX Gdyni. Uważam, że 6000 osób to zdecydowanie za dużo,limit powinien być o połowę mniejszy. Po drugie strefy - hehe, po co?! Nikt tego nie pilnuje, każdy ustawia się i tak jak chce. Przede mną była cała masa osób, które biegły środkiem w tempie wolniejszym niż 6min/km, a kiedy chciałam kogokolwiek wyprzedzić, otrzymywałam bolesne uderzenia łokciem w żebra. Biegacze ze strefy 55< zajmowali miejsca przede mną, rozumiem, że ktoś mógł podać słaby czas, a teraz chce się poprawić, ale mając wynik z rzędu 1h, jak można pchać się o 3 strefy do przodu?
Czuję wielki żal i rozgoryczenie. Pozostało mi się pogodzić z porażką i jeszcze poćwiczyć, może to jeszcze nie czas? Jedno wiem na pewno, nie poddam się! Wystartuję w mniejszym biegu. Gdzieś, gdzie na trasie wystarczy miejsca dla każdego. Udowodnię sobie, że potrafię, a to co działo się wczoraj niech będzie lekcją pokory.

11/06/2013

Wielkie odliczania

Źródło:  http://www.mmtrojmiasto.pl/431570/2012/11/12/bieg-niepodleglosci-gdynia--zdjecia?category=sport  
Do startu w Gdyni pozostało 5 dni, a więc nie pozostaje nic innego, tylko odpoczywać. Na wczorajszym treningu zrobiłam ostatnie serie szybkościowe, a przede mną w tym tygodniu tylko kilka spokojnych kilometrów. Takie wyciszenie sprawia, że w głowie zaczynają się kłębić różne myśli i tak na zmianę wizja sukcesu przeplatana z myślą o porażce. Co ma być to będzie, co było dobrze to się cieszę, a błędów, cóż, już nie naprawię. Szczerze mówiąc, najbardziej boję się pierwszych kilometrów, obym nie dała się ponieść. Kilka razy na treningu wyrywałam się osiągając tempo 4:12/km, kiedy zakładane było o 18 sekund wolniejsze, co było przy kolejnych odcinkach? Oczywiste, język na brodzie i spadek prędkości.
1. NIE DAĆ SIĘ PONIEŚĆ, tak to jest punkt pierwszy do zakodowania w głowie.
Pod względem technicznym myślę, że jestem przygotowana. AKB'owy strój gotowy, ścigacze już czekają, przyjaciel Garmin również w gotowości.
Już dawno tak się nie stresowałam, serducho przyspiesza na samą myśl o poniedziałku. Niech on w końcu nadejdzie, bo zwariuję!