4/28/2014

Zabiegane życie

Moje zaległości w pisaniu postów są kolosalne! Na szczęście w treningach nie jest tak źle ;) Nadrabiając straty, najlepiej będzie jak zacznę od początku. Orlen Warsaw Marathon przeszedł już do historii, nawet nogi już nie pamiętają o biegu. Treningi po 2 dniach przerwy zostały wznowione. Od maratonu wychodziłam na trening biegowy 7 razy, 3 razy jeździłam na rowerze i raz wzięłam udział w zawodach. I tak treningowo- biegowo pokonałam niespełna 140 km, na rowerze nieco ponad 40 km. Każdy trening biegowy był inny, zmieniał się skład, ale niezmiennie zawsze towarzyszył mi mój brat. Przerzuciliśmy się na las, a to przydało się w sobotę podczas II Pruszczańskiego Biegu Gotów. Już jakiś czas temu zauważyłam w kalendarzu biegowym, że będzie rozgrywany taki bieg. Zaproponowałam Szymonowi, czy może nie miałby ochoty się wybrać ze mną. I to co usłyszałam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Szymon nie dość, że bez zawahania zgodził się pojechać do Pruszcza Gdańskiego ze mną to jeszcze planował wystartować! Rewelacja :)
fot. M. Siwowski
Wspólny bieg zaplanowaliśmy dopiero na Noc Świętojańską, a tu taka niespodzianka. W sobotę o 9 rano siedzieliśmy już w pociągu. Pogoda dopisywała, humory również. Dla nas obojga była to pierwsza wizyta w Pruszczu, jednak bez problemów udało się odnaleźć Faktorię, czyli miejsce biegu. U celu zameldowaliśmy się chwilę po godzinie 10, tak więc mieliśmy jeszcze ponad 2 godziny dla siebie. Wykorzystaliśmy ten czas na naładowanie się węglowodanami i obserwowanie biegów młodzieżowych. To jaką frajdę sprawia bieganie dzieciom naprawdę cieszy, a widok ich dumy, gdy na ich szyjach zawisły medale był bezcenny. Im bliżej było do naszego startu, tym bardziej atmosfera zaczęła się robić stresująca. Dla mnie miał to być kolejny bieg, jednak Szymon debiutował. Chciał wypaść dobrze, próbowałam doradzić jak najlepiej taktycznie rozegrać bieg. Trasa składała się z 4 pętli (każda miała liczyć po 2,5 km, jednak wyszło inaczej), Szymon przed startem powiedział, że nie chciałby abym go zdublowała. Zapamiętałam te słowa. Tuż przed godziną 13 staliśmy już na starcie, ustawiliśmy się w połowie stawki. W międzyczasie na terenie parku rozgrywany był mecz rugby i jako że zahaczał on o trasę musieliśmy poczekać na jego zakończenie. W rezultacie wyszło 10 minut opóźnienia. Po gwizdku kończącym, nadszedł czas na wystrzał startera, a
właściwie okrzyk START! I niespełna 70 biegaczy ruszyło. Z racji, że ustawiłam się tam, gdzie się ustawiłam na początku zaczęłam wyprzedzać. Aż do momentu, gdy przede mną były już tylko 2 kobiety, obie obserwowałam już przed startem, wydawało mi się, że będziemy mogły się pościgać. Już na samym początku trasy przywitał nas podbieg, bardzo podobny do tego na Akademickich Mistrzostwach Polski i jego istota była taka sama, mieliśmy się na niego wdrapać, aby obrócić się na pięcie i z niego zbiec, był on jedynie bardziej łagodny od tego w Łodzi. Mimo, że planowałam trzymać się na plecach, uznałam, że mogę zaatakować i objąć prowadzenie. Wbiegając udało mi się to zrobić. Nie wiedziałam jednak jak górka odbiła się na dziewczynach, ale skoro jedna z nich miała koszulkę z biegu rzeźnika to pomyślałam, że pewnie mi nie popuści, bo czymże dla niej jest taka góreczka. Nie chciałam tracić sił na oglądanie się, więc biegłam swoje. Trasa bardzo przełajowa, po zbiegnięciu wlecieliśmy na drogę gruntową, a tam otoczeni naturą
fot. M. Siwowski
pokonywaliśmy kolejne metry. Mijaliśmy stawy, rzeczkę, przebiegaliśmy przez most, iście malowniczo. Było co podziwiać, szczególnie gdy wbiegliśmy na teren faktorii, osada robiła wrażenie, może mogłabym bardziej ją podziwiać, gdyby nie fakt, że nawierzchnię pokrywały nierówne, wystające kamienie, trzeba było nieco zwolnić, aby nie nabawić się kontuzji. Po dobiegnięciu do kostki brukowej, można już było wrócić do podkręcania tempa, gdyż lecieliśmy po placu rozrywki, a tam kończyła się jedna pętla i zaczynała kolejna. Na drugim okrążeniu zorientowałam się, iż druga kobieta ma do mnie ok. 300 metrów straty. Dało mi to poczucie spokoju, nie martwiłam się, że może mnie dogonić, byłam spokojna, tym bardziej, że ciągle biegło mi się rewelacyjnie. Niosły mnie okrzyki kibiców. Druga i trzecia pętla minęła w mgnieniu oka. Kiedy zaczęłam czwarte okrążenie trochę zwątpiłam. Garmin pokazywał nieco ponad 6 km, zaczęłam się zastanawiać czy może to miało być 5 kółek. Jednocześnie zaczęłam dublować coraz większe ilości ludzi i tutaj myśl o 5 okrążeniu została przyćmiona myślą o Szymonie. Najbardziej w świecie nie chciałam go zdublować, postanowiłam, że jak tylko ujrzę go w zasięgu wzroku to zwolnię i będę po ciuchu biegła za nim aż do mety. Na szczęście obawy mojego chłopaka były niesłuszne, musiałabym nieziemsko szybko biec (a tak nie umiem;) ), aby minąć go na trasie. Do mety biegło mi się rewelacyjnie, w końcówce nogi rwały, a buzia się śmiała. Cudowne jest uczucie wygranej! Po ukończeniu biegu dobiegł do mnie pewien pan, który poprosił o krótki wywiad, z dumą mówiłam, że reprezentuję Lidzbark Warmiński! Szymon na mecie zjawił się niespełna 8 minut po mnie! Ukończył swój pierwszy bieg! A ja jestem taka dumna :) Przed nami jeszcze wiele wspólnych wyjazdów :) Druga kobieta tego dnia wbiegła chwilę po moim Szymonie, tak więc tak jak czułam już na drugim okrążeniu, pozycję miałam niezagrożoną. Kolejny raz na przełajach udało mi się
utrzymać tempo w granicach 4:30/min! A co do dystansu, to cóż... Planowane 10 km, skurczyło się do 8,55. Emocje tego dnia jednak nie skończyły się na II Pruszczańskim Biegu Gotów, gdyż dzień wcześniej o 20, trójka znajomych z Akademii Biegania wystartowała z akcją "125 km i Piotruś stanie na nogi", a w nocy Michał i Michał dołączyli do nich. Po moim bracie można było się spodziewać wszystkiego, ale tym akurat mnie zaskoczył. Gdy tylko dorwałam się do telefonu w zobaczyłam, że mam 4 nieodebrane połączenia, wszystkie od Michała. Czym prędzej oddzwoniłam i usłyszałam zmęczony głos brata, powiedział, że ma w nogach już ponad 60 km i biegnie do Sopotu. Chciałam jak najszybciej również dostać się do Sopotu, najchętniej to dobiec na szlak i dołączyć do brata, z racji na odległość było to niemożliwe. Z Szymonem złapaliśmy autobus i ruszyliśmy w stronę Gdańska. Z drogi próbowałam jeszcze skomunikować się z bratem, jednak on na rozmowy już nie miał ochoty. Szczerze mówiąc stresowałam się i to bardzo. Ale Michał jest wariatem! Zadzwonił, kiedy my byliśmy już w skm i powiedział, że jest już na miejscu i czeka na Andrzeja i Piotra, którzy za chwilę będą na Monte Casino. Na szczęście i nam udało się zdążyć i przywitać brawami bohaterów! Dzięki tej akcji Piotruś będzie miał pionizator, a to wszystko dzięki trójce niezniszczalnych, którzy przebiegli czarny szlak oraz osobom, które równolegle biegły na Placu Przyjaciół na bieżniach i jechały na rowerku stacjonarnym. Oby więcej takich akcji :)
A kończąc chciałabym jeszcze tylko napisać o najbliższym weekendzie, gdyż jest dla mnie nietypowy. 3 maja startuję w półmaratonie w Grudziądzu i nic by w tym nadzwyczajnego nie było, gdyby nie fakt, że już wiem jaki uzyskam czas, a będzie to 2:10. Dlaczego akurat tak? Ponieważ będę zającem! Zamierzam poprowadzić grupę biegaczy, pierwszy raz w życiu wcielę się w rolę pacemakera, oby się udało :)

4/14/2014

Orlen Warsaw Marathon

Start docelowy tego sezonu już za mną, z Warszawy wróciłam mądrzejsza o kolejne biegowe doświadczenie, ale zacznijmy od początku. Wyjazd do stolicy to przede wszystkim bieg maratoński. Jednak jako że z Szymonem opuściliśmy Gdańsk już w piątkowy poranek to mieliśmy jeszcze czas na zwiedzanie. Wzięliśmy udział w Biegu Na TAK i przede wszystkim dobrze się bawiliśmy, biegając, a także karmiąc wiewiórki, kaczki, pawie w Łazienkach Królewskich. Podziwialiśmy także zawziętość opiekunów osób niepełnosprawnych, którzy protestują pod sejmem już prawie 3 tygodnie. Wszystkie te wydarzenia przyćmione były jednak myślą o OWM. Z każdą kolejną godziną stresowałam się coraz bardziej, a kiedy w końcu nastała niedziela serce mało nie wyskoczyło z klatki piersiowej. O spaniu niemalże nie było mowy, budziłam się co chwilę, zerkając na zegarek i wyczekując 6, żeby w końcu móc wstać. Kiedy wybiła długo wyczekiwana godzina szybko wstaliśmy, zjedliśmy, wymeldowaliśmy się z hotelu i nareszcie wyruszyliśmy na błonia Stadionu Narodowego. W drodze targały mną skrajne emocje, raz cieszyłam się na
Pierwsza biegowa opalenizna
myśl o biegu, a po chwili ze stresu leciały mi łzy. Dobrze, że był ze mną Szymon, który dodawał mi otuchy i wzbudzał siłę do walki. :) Po przybyciu na miejsce startu nie było odwrotu. Nadszedł ten dzień, wybiła ta godzina! Trzeba było ustawić się w strefie Stop Cafe i wyruszyć w trasę o długości 42,195 km. Sam start przebiegł bardzo sprawnie, maratończycy oraz uczestnicy biegu na 10 km wyruszyli w tym samym czasie i z tego samego miejsca, jednak w przeciwnych kierunkach. Speaker zachęcał biegnących na krótszym dystansie do tego, by oklaskali maratończyków. Brawa dodały mi siły! Kiedy w końcu uruchomiłam swojego towarzysza - Garmina, przygoda się zaczęła. Ruszając jeszcze byłam zestresowana, może nawet nie do końca dowierzałam, że znów biegnę maraton! Jednak odwrotu nie ma, trzeba pokonać Królewski Dystans. Na pierwszym kilometrze ktoś z kibiców krzyczy "Dajesz Mała", wtedy na mojej twarzy pojawia się uśmiech i
budzi się chęć do biegu. Wsparcie kibiców potrafi ponieść, na mnie zawsze działa. Początkowe tysiączki mijają bardzo sprawnie, nogi już się rozgrzewają, głowa szczęśliwa, płuca bez zarzutów, czego chcieć więcej? W okolicach 6. kilometra słyszę znany głos "Jest i Moniczka", odwracam się i widzę lidzbarskich biegaczy. Z Andrzejem mieliśmy podobne założenia, co do czasu, wiec postanowiliśmy biec razem. Wspólne treningi z Michałem przyzwyczaiły mnie do towarzystwa, więc tym razem nie miałam żadnych obiekcji, jak to zdarzało się na poprzednich biegach. Kilometry z Andrzejem mijały nadzwyczaj szybko, a tempo naszego biegu było naprawdę dobre. Dodatkowo ucinaliśmy sobie pogawędki, uśmiechając się do fotoreporterów i klaszcząc do kapel. Gdzieś przed 15. km zbiegłam do punktu odżywczego po wodę, a kiedy wróciłam na trasę zgubiłam towarzysza. Po chwili zauważyłam Andrzeja jakieś 20 metrów przed sobą, ale nie chciałam szarpać tempa. Postanowiłam, że pobiegnę sama, a jak się uda dogonić kolegę to super, a jak nie to szkoda. Trasa prowadziła przez nieznane mi ulice Warszawy, nie tylko ja byłam tam po raz pierwszy, część biegaczy na głos zastanawiała się czy to jeszcze jest stolica. Otaczały nas domki jednorodzinne, przed nami był las, a w nim zbieg. Bardzo niebezpieczny zbieg, stromy, długi i z niekomfortowym zakrętem. Mój achilles lekko ucierpiał na nim. Na twarzy pojawił się grymas, ale zniknął, kiedy znów u mego boku pojawił się Andrzej. Kolejny raz pokonywaliśmy wspólnie
Biegamy i pomagamy - Bieg na TAK
kilometry, dobiegliśmy do połowy maratonu i dumnie spojrzeliśmy na zegarek, który pokazywał, że mamy ponad 2 minuty zapasu. Było super, ale nie na długo. Schody zaczęły się już na ok. 22. kilometrze, kiedy wbiegliśmy w pole, a w perspektywie mieliśmy długą prostą na szczerym słońcu. Jeszcze trzymaliśmy tempo, jeszcze były chęci, ale na twarzy zamiast uśmiechu pojawiał się grymas. Odczuwałam większą potrzebę nawadniania się, toteż korzystałam z każdego punktu z wodą. Coraz częściej spotykaliśmy już maszerujących biegaczy, obolałych i wycieńczonych. W czasie biegu nie byłam tego świadoma, ale odsłonięta część mojego ciała naprawdę się spiekła.  Biegłam z myślą, że na 30. kilometrze jest nasz hotel, a stamtąd już tak blisko do mety. I wiecie co, kiedy w końcu minęliśmy ten wyczekiwany tysiączek wcale nie było lżej. Był to dystans już nieznany dla moich nóg. Nie robiłam takich wybiegań w czasie treningów, więc moje dolne kończyny przeżywały szok. Andrzej miał więcej sił ode mnie, więc napierał dalej, a ja zostałam. Cierpiałam niemiłosiernie. Nogi protestowały jak tylko mogły.  Nie pocieszała myśl, że do mety tylko 8 kilometrów,

Sparta!
tylko 5, że tam czeka Szymon, że Michał, tata i Patrycja przyjechali. Na nogi to nie działa. W końcu, kiedy każdy kolejny krok stanowił problem, zdecydowałam się na krótkie rozciąganie. Musiałam się zatrzymać i zrobić kilka wymachów nóg. Nie było innego wyjścia, inaczej bym musiała zejść. A taka myśl także krążyła mi po głowie, chciałam odpuścić, spróbować następnym razem. Wiedziałam, że 3:30 nie jest już w moim zasięgu. Wspomagałam się jak tylko mogłam, sięgałam po czekoladę na punktach odżywczych, a żeby nie doprowadzić do żołądkowych rewolucji to konsumowałam ją w marszu. Tak bardzo chciałam być już na mecie, a nogi tak bardzo nie chciały biec. Kolejny krok wiązał się ogromnym bólem. Ciągnę nogi siłą woli, dobiegam w końcu do 40stego kilometra (w głowie przeklinam królową angielską, przez którą wydłużono dystans o 2,195 km), aż tu nagle widzę mojego brata! Otępiałam! Zmęczona, obolała, patrzę na Michała i chce mi się płakać. Targały mną skrajne emocje, cieszyłam się, że Michał tu jest, a z drugiej strony byłam tak wycieńczona, że chciałam zejść. Zagadywałam Michała o wyniki zwycięzców, o pozycję Henryka Szosta, o czasy Kszczota i Lewandowskiego. Minęliśmy 41. kilometr i znowu zaczęłam się poddawać,

Właśnie tak umieram
chciałam się zatrzymać, nie pozwolił mi na to brat. Jego siła i motywacja dopchała mnie do mety. Po 3 godzinach 37 minutach i 20 sekundach zakończyłam morderczą walkę. Od ok. 30. kilometra krążyła mi głowie myśl, że nie może być zwycięzcą nazwany ten, kto nie ma kilometrów wybieganych. Gdyby ktoś zadał mi pytanie, czy mogłam pobiec lepiej? Moja odpowiedź to zdecydowanie nie. Jestem nieziemsko szczęśliwa z tego,co osiągnęłam. Przy okazji mam nauczkę, że bez długich wybiegań nic nie zwojuję. Ale nawet nie wyobrażacie sobie ile mam w sobie teraz motywacji do dalszych treningów. Już jest pewne, że na jesień pobiegnę kolejny maraton i w końcu złamię 3:30! Ale jesienny maraton będzie na tyle niezwykły, że do pokonania 42,195 km zdeklarował się także tata no i Michał oczywiście. Czyli na liście startowej nazwisko Sawicz pojawi się aż 3-krotnie!!!! Wracając do Orlen Warsaw Marathon, uważam, że organizatorzy wywiązali się idealnie. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Z mojej perspektywy niczego nie zbrakło. Do tego wolontariusze, super młodzi ludzie, którzy wykonali kawał solidnej pracy, do każdego podchodzili z uśmiechem. Bez nich nie było by nas! Na koniec chciałabym podziękować: Szymonowi, który pojechał ze mną, wspierał mnie i przede wszystkim był! Patrycji i Michałowi, którzy przyjechali z Łodzi, aby dopingować mnie na najtrudniejszych, ostatnich, metrach trasy oraz największe podziękowania dla rodziców, którzy rozumieją moją pasję, dają siłę i ogromne wsparcie. Ciężko by było mieć rodziców przeciwnych bieganiu. Moi rodzice sami biegają i cieszą się moimi sukcesami ze mną! Są najlepsi na świecie!!! A także moja super babcia, która również śledzi moje biegowe poczynania, a także czyta wszystkie artykuły dotyczące biegania i biegaczy i ogląda programy o tematyce biegowej. Nie ma nic lepszego niż taka rodzina :)

4/06/2014

Akademickie Mistrzostwa Polski w Biegach Przełajowych Łódź 2014

Sekcja LA AZS UG
Tegoroczny start w Akademickich Mistrzostwach Polski był drugim w mojej biegowej przygodzie. Tym razem pojechałam do Łodzi już z doświadczeniem, z pewnymi planami i założeniami, które bardzo chciałam zrealizować. Nie ukrywam, że ciężko jest nabiegać "coś" w maratonie i na 6 km, ale nikt nie powiedział, że nie jest to niemożliwe. Ja przede wszystkim chciałam poprawić się w stosunku do roku poprzedniego. To był cel główny i stanowił priorytet. Z taką misją w piątek rano wyruszyłam. Najpierw do Gdańska, tam super mocna ekipa - LA AZS UG wraz z najlepszym trenerem (najbardziej dopingującym na trasie, ale o tym później) wyruszyła w podróż do Łodzi, chwilę później dołączyła również do nas Politechnika Gdańska, a więc dwie trójmiejskie uczelnie wyruszyły na podój, niezbyt pięknego miasta, Łodzi. Humory dopisywały, po nikim nie widać było stresu, pojechaliśmy zrobić swoje. Co by nie było, my i tak znamy swoją wartość! Po ponad 5-godzinnej podróży w końcu dotarliśmy do celu, czyli do biura, w którym nas weryfikowano - formalności. Od organizatorów otrzymaliśmy koszulki, zjedliśmy obiadokolację i ruszyliśmy w ostatnią podróż autokarową tego dnia, czyli do hotelu. Hotel niczym nas nie zaskoczył, gdyż był to dokładnie ten sam, w którym nocowaliśmy w roku ubiegłym. Luksusów nie oczekiwaliśmy najważniejsze były łóżka, a te sprawdziły się idealnie. Na wieczór zaplanowaliśmy, a właściwie zaplanowałyśmy wspólny rozruch, szczerze mówiąc miałam co do niego pewne obawy, a to ze względu na to, iż dzień wcześniej wykonałam 2 treningi, ten drugi w lesie i nie ukrywam, że moje nogi miały dość, chciały najzwyczajniej odpoczywać. Mimo to postanowiłam, że wyjdę, chociaż trochę się poruszać. O godzinie 20 czekałam już na dziewczyny przy recepcji, które punktualne niczym szwajcarski zegarek zjawiły się w umówionym miejscu. Wyruszyłyśmy! Mój rozruch jednak nie trwał długo, gdyż po pierwszym kilometrze uznałam, że wracam. Uda dawały o sobie znać, a przecież lepiej być niedotrenowanym niż przetrenowanym, jak to niczym mantrę powtarza mój brat. W myśl tej zasady wróciłam do pokoju i poszłam spać. 8-godzinny sen i w końcu nadszedł ten dzień! Budziłam się kilka razy, ale kiedy w końcu wybiła godzina 6:30 uznałam, że nie ma sensu męczyć się i próbować spać dalej. Wstałam, spakowałam się i czekałam, aż wstaną dziewczyny, by móc
Z Olą, tuż przed startem
fot. Andrzej Cieplik
pójść na śniadanie. Wystarczyło obejrzeć jeden odcinek serialu, a moje współlokatorki były już w gotowości. Specjalne ładowanie się węglowodanami przed takim biegiem było dla mnie bezsensowne, więc każdy zjadł, co lubił no i w końcu mogliśmy wsiąść do autokaru i pojechać do parku. Pierwszy start dziewczyn na 3 km, zaplanowany był na godzinę 10:45. O opóźnieniu nie było mowy, więc kiedy tylko dotarliśmy na miejsce, znaczna większość damskiej ekipy rozpoczęła rozgrzewkę. Na mnie i na Olę było jeszcze za wcześnie, gdyż nasz start miał nastąpić godzinę później. Tak więc my w tym czasie udałyśmy się na obchód trasy. Ola pokazała mi podbieg, który ze względu na pogodę w ubiegłym roku, był uznany za zbyt niebezpieczny i nie uwzględniono go w przebiegu trasy. Powiem tak, na pierwszy rzut oka robił wrażenie. Był stromy, a najciekawsze było to, że dowiedziałam się od Oli, iż wbiegnięciu, zrobimy obrót o 180 stopni i będziemy zbiegać. Ciekawe, ciekawe. Więc w końcu kiedy po 5 km roztruchtania w końcu ustawiłyśmy się z Olą na mecie, dostałyśmy piąteczki z energią i siłą od trenera, czekałam tylko aż dotrę do tej górki. Krótkie odliczanie i ruszyliśmy! Ucząc się na błędach z minionego roku, starałam się na początku nie dać się ponieść. Nie do końca mi się to udało, gdyż czas po pierwszym kilometrze wyniósł 4:08. Zdecydowanie za szybko jak na mnie. Popukałam się po głowie, wiedziałam, że nie utrzymam tego do końca, a chciałam ukończyć bieg. Biegło mi się rewelacyjnie, dziewczyny naprawdę reprezentowały wysoki poziom, gnały i gnały, zostawiając mnie w tyle. Serce pękało na widok coraz większej ilości pleców. W pewnym momencie dotarł do mnie znajomy głos "dawaj, dawaj", była to koleżanka Agata, reprezentantka Politechniki Gdańskiej. Pamiętałam jak w ubiegłym roku Agata poklepała mnie po plecach, jakiś kilometr dalej i pognała niczym strzała. Tym razem chciałam trochę się pościgać, obudził się we mnie duch rywalizacji. Nie dałam się wyprzedzić, ale czułam oddech koleżanki na plecach, niesamowicie mnie to motywowało. Miałam Agatę blisko i chciałam, żeby ten wyścig był ciekawy. Jednak kiedy w końcu dobiegłyśmy do górki do moich uszu dotarły okrzyki super kibicek, czyli dziewczyn z sekcji, które startowały na 3 km (i wypadły znakomicie). Najbardziej utkwiły mi słowa "Ta górka jest Twoja, pokaż co potrafisz" i nie zwalniając dotarłam na sam szczyt, zostawiając rywalki w tyle. Ze zbieganiem miałam problem, gdyż zbiegi są moją Piętą Achillesową i naprawdę nie umiem sobie z tym poradzić. Mijając dziewczyny uśmiechnęłam się do nich, miało to oznaczać "dziękuję", jednak wypowiedzieć tego nie dałam rady. Do końca pierwszego okrążenia zostało mi już tylko kilkaset metrów. Okrzyki dziewczyn, które miałam w głowie doniosły mnie do końca. Mijając metę i wyruszając na kolejne okrążenie, spotkałam na trasie trenera, który krzyknął iż zajmuję ok. 50 miejsce. Pomyślałam, ze jest całkiem nieźle, gdyż wszystkich zawodniczek było (niewiele) ponad 100. A że minęła pierwsza połowa trasy, którą miałam biec z głową, w końcu postanowiłam wyłączyć głowę i włączyć serce. Teraz to ono mnie prowadziło. Udało mi się wyprzedzić jeszcze 2 dziewczyny, później robiło się już coraz rzadziej, do kolejnej grupy dzieliło mnie kilkadziesiąt metrów. Chciałam je także przyatakować, ale było totalnie poza moim zasięgiem. Biegłam, trzymając tempo. Byłam niesamowicie szczęśliwa. W końcu widać efekty treningów. Gdy tylko wiatr mocniej zawiewał potarzałam sobie słowa pewnej piosenki "to daje mi siłę, daje mi wiarę, obrzuci mnie błotem i zada mi karę iiiiiiiii znów da radość potem". Ten cytat niósł mnie i zaczęłam nieco podkręcać, moim oczom ukazały się 3 dziewczyny, 2 w moim zasięgu, jedna nieco dalej. Gnałam za nimi i znowu dotrałam do podbiegu, gdzie znów spotkałam rewelacyjne motywatory, czyli dziewczyny z sekcji. I znowu ich słowa mnie napędziły i wiecie co? Wyprzedziłam te dziewczyny!! Awansowałam o 3 pozycje, ale czułam, że tym razem nieco przesadziłam. Trochę za mocno pobiegłam, w brzuchu zaczęły się rewolucje, przebiegając koło dziewczyn podniosłam
Piękny medal!
tylko kciuka do góry i obiecałam sobie, że co by się nie działo do mety dobiegnę. Ich okrzyki mnie niosły do kolejnego zakrętu, gdzie oczom moim ukazał się trener Andrzej Cieplik. I mimo, że w poranne śniadanie podeszło mi już do gardła to jego okrzyki spowodowały, że znowu zaczęłam podkręcać tempo. Trener udowodnił mi, że mogę! Całe moje wnętrzności zaczęły wirować, myślałam, że zaraz padnę i zwymiotuję. I kiedy wydawało mi się, że już nie dam rady i muszę się zatrzymać, wtedy znowu dotarły do mnie słowa trenera! Słyszałam go niemalże do końca, a przez to się nie poddałam i dobiegłam! Ostatecznie zajęłam 49. pozycję i mimo iż takie tempo pozwoliłoby mi zapunktować, gdybym biegła na 3 km, to tym razem na dwa razy dłuższym dystansie nie udało mi się przyczynić się do sukcesu drużyny. ALE! Przecież poprawiłam życiówkę o 5 minut! I to chyba znaczyło dla mnie najwięcej. Byłam z siebie dumna, ukończyłam bieg z satysfakcją, a przecież o to w bieganiu chodzi :) A jeśli chodzi o występ drużynowy to dziewczyny zajęły 5 miejsce w klasyfikacji generalnej i 2 miejsce wśród uniwersytetów z całej Polski!!!!!!! Sukces ogromny!

4/03/2014

Sezon startowy w pełni

Źródło: http://azs.p.lodz.pl/wydarzenia/akademickie
-mistrzostwa-polski-w-biegach-przelajowych/
Dzisiejszy trening to już ostatni przed Akademickimi Mistrzostwami Polski w Łodzi! Szczerze mówiąc nie jest to mój start docelowy w tym sezonie, ale to wcale nie znaczy, że nie zamierzam powalczyć :) Przede wszystkim o życiówkę! Ubiegłoroczną edycję wspominam, hmm... trochę z niedosytem, wymagałam od siebie zbyt wiele, dałam się ponieść i niestety czas mnie nie satysfakcjonował. Mam nadzieję, że tym razem, będąc bogatsza o doświadczenia, poprawię się. Fakt faktem, ciężko jest trenować do maratonu i do 6-kilometrowych przełajów, ale moją życiową dewizą jest "Dać z siebie wszystko", więc zobaczymy na ile mnie stać :)
Dzisiejszy trening o wiele różnił się od moich dotychczasowych, nie nabijałam kilometrów, lecz zrobiłam lekki rozruch, następnie 8 przebieżek i na koniec schłodzenie. Takie treningi utwierdzają mnie w przekonaniu, że moim przeznaczeniem są długie dystanse. Po dzisiejszym bieganiu czuję niedosyt, chcę jeszcze. Nie pozostaje nic innego jak skumulować tą siłę w sobie i dać jej upust już w sobotę. Jak zwykle proszę - trzymajcie kciuki :)
A do mojego najważniejszego startu w tym sezonie, najdłużej wyczekiwanego pozostało 10 dni!!!! Gdy tylko widzę na facebooku nowy wpis od OWM serce przyspiesza mi niemiłosiernie. Stresuję się ogromnie. A cel? Tak jak św. Mikołaj wyznaczał 3:30-3:45. Wszystko z tego przedziału będzie mnie cieszyło :)

4/02/2014

9. PZU Półmaraton Warszawski

Z racji, że podczas 9. PZU Półmaratonu Warszawskiego reprezentowałam brata, zapraszam do relacji, która znajduje się na jego blogu. :)

http://biegaczzpolnocy.blogspot.com/2014/04/9-pomaraton-warszawski-okiem-moniki.html