5/29/2014

Lidzbarska Sahara

Teraz kiedy na zewnątrz temperatura nie przekracza 12 stopni Celsjusza aż nie chce się wierzyć, że to co
Najstraszniejsze zdjęcie w moim życiu, ale
 tak wygląda człowiek, który na pustyni słyszy
"nie mamy kubeczków"
było w niedzielę działo się naprawdę. X Lidzbarski Bieg Uliczny od dawna był wpisany mój kalendarz biegowy, wiedziałam, że pobiegnę i nic nie było w stanie tego zmienić! Jednak tak się złożyło, że wypadał ostatni weekend kawalersko-panieński Pati i Michała. W związku z tym wyjechaliśmy na domek i zamiast "carbolading" było "kiełbo-karkówko-kiszkoloading" zapijane również nie-izotonikiem. Ale skoro się powiedziało, że się pobiegnie to trzeba było chociaż wystartować. W niedzielę wszystkim wstawało się ciężko, emocje nie te same co zawsze. Ale ruszyliśmy, najpierw o 8 do biura zawodów po odbiór numerów, a jako że start był zaplanowany dopiero na 11:15, wróciliśmy jeszcze do domu. Upał od samego rana był przeraźliwy, nauczona przygodami z zeszłego roku, spakowałam czapkę, a żeby głowa znowu nie zaczęła mi się palić. W stronę Placu Młyńskiego ruszyliśmy chwilę po godzinie 10. Tam trochę roztruchtania, trochę uścisków dłoni ze znajomymi biegaczami i nadeszła ta chwila. Ustawiliśmy się razem (z Michałem i Kamilem) zaplanowaliśmy, że pobiegniemy razem. Kiedy ni stąd nie zowąd wszyscy ruszyli, polecieliśmy i my. Początek, jak to zwykle bywa, szybko i w ścisku. W tłumie nie czuje się podbiegów, a więc ten przy PKO
nie był straszny, przerzedzać się dopiero zaczęło na górce koło urzędu pracy. Pogoda sprawiła, że już spałam jak zgrzana maszyna, a to dopiero 1. kilometr! Gdzieś w międzyczasie pogubiliśmy się z chłopakami. Wysunęłam się przed nimi, a szczerze mówiąc myślałam, że to oni pomknęli na przód. Kolejny podbieg do ul. Astronomów i znowu jest ciężko.Myślę sobie jednak, że nie mogę się poddać. Biegnę dla siebie, bo o powtórzeniu sukcesu z zeszłego roku nie ma mowy. Na tą edycję zjechało się dużo mocnych zawodniczek, z którymi jeszcze długo nie będę mogła się porównywać. Kiedy mijamy ul. Warszawską, czyli wykonujemy nawrotkę już marzę o kubeczku wody. Ta jednak jest dana dopiero za kilometr! 2 dziewczynki stały z lewej strony i nie nadążały, całe szczęście dostałam swój kubeczek wody, który od razu wylałam na siebie. Ledwo zdążyłam wyrzucić kubeczek, a tu kolejny stolik. Myślę sobie "a to po co?" 2 stoliki w odstępie 50 m, a na nawrotce nic... Zdecydowanie nieprzemyślane rozmieszczenie punktów. Kiedy mijamy Plac Młyński i wbiegamy na drugą pętlę słyszę znajome słowa "brawo Monia" doping kibiców niesie, póki co, ale nie wyprzedzajmy faktów. Przede mną kolejna seria podbiegów, już tak mi się nie chce. Dobiegam do Wysokiej Bramy, tam stoi Pati i mama to pomaga i dodaje siłę na kolejne kilometry (albo chociaż metry). Nie trzymam się nikogo, nikogo też nie gonię, co jakiś czas zrównuję się z Kamilem, ale na pogawędki jakoś nie mamy ochoty. Dobiegam do nawrotki, tam już jest ciężko, widzę, że jakiś kibic podaje biegaczom wodę - chwała mu za to! Nie zdążyłam sięgnąć po metalowy kubeczek owego Pana, jednak myślę sobie, że wytrzymam, w końcu zaraz będzie punkt nawadniający. Zbiegam myśląc już tylko o kubeczku wody. Wyciągam rękę po wodę i zanim zdążyłam wziąć kubeczek do ręki, chłopak, który mi podawał, już go upuścił, krzyknął "przepraszam". Myślę sobie, że przeprosiny nie ukoją mojego pragnienia, wtedy się ucieszyłam, że przede mną kolejny punkt nawadniający. Widzę mamę i Pati krzyczę "woda, woda, pić" i wtedy jak grom z jasnego nieba uderzyły mnie słowa wolontariuszy "nie mamy kubeczków" Tego uczucia wściekłości i przerażenia nie jestem w stanie opisać słowami. W mojej głowie zrodziła się panika, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Szczerze nienawidziłam tego, kto dopuścił do takiej sytuacji. To przecież niepoważne, że w ponad 30-stopniowym upale nie mogę dostać wody!!!!!!! Znowu dobiegam do Placu Młyńskiego, na widok kibiców przykładam palec do ust i proszę o cieszę, niech ktoś mi tylko powie "dawaj Monia" to uduszę! Biegnę dalej, zrezygnowana jak nigdy do tej pory, podbiegi już pokonuje od niechcenia, chcę tylko pić! Aż tu nagle oczom moim ukazuje się butelka wody. Podnoszę ją z chodnika i wylewam na siebie. Jako że była gazowana nie decyduje się na przełknięcie. Na szczęście 300 m dalej stoi mama, zorganizowała kubeczki i mam wodę, mogę przełknąć - jest o niebo lepiej. Czuje jak mój organizm się chłodzi, przestaje parować. Ostatnia pętla to już tylko formalność, trzeba ją pokonać, na nawrotce znowu mijamy Bohatera tego dnia, czyli kibica który podawał wodę! Ma plastikowe kubeczki, tym razem decyduje się sięgnąć po
jeden. Biegnę i kiedy już dobiegam do ostatniego zbiegu czuję kubeł zimnej wody na moich plecach! Myślę sobie o co chodzi? Patrzę, a dogania mnie mój brat! Który chlusną mi wodą w plecy na orzeźwienie. Tego się nie spodziewałam! Decydujemy się z Michałem na wspólne uniesienie rąk i trzymając się za dłonie przekraczamy linię mety! :)
Kiedy my już powoli wracamy do siebie, idziemy do mamy i Pati. Tam okazuje się jest napięta atmosfera, Pati z fotografa wcieliła się w rolę pomocy medycznej, gdyż jeden z biegaczy zasłabł na trasie i nie było nikogo, kto mógł mu pomóc! Przyjechali Joannici, a do przyjazdu karetki minęło ok. 20 minut! Jestem z Lidzbarka i nie powinnam narzekać na "swój bieg", ale przy tak kolosalnych błędach organizacyjnych wstyd mi będzie zaprosić kogoś do Lidzbarka na przyszłoroczną edycję. Totalnie nie rozumiem po co byli żołnierze. Tzn. teoretycznie wiem, żeby obstawiać trasę. Ale tylko jeden przytrzymywał ludzi, aby poczekali, aż przebiegniemy, reszta stała, a ludzie... no cóż, jedna pani jak weszła pomiędzy nas i nie wiedziała co zrobić to stała na środku, muszę przyznać, że to akurat było bardzo niebezpieczne zarówno dla niej jak i dla biegaczy.

5/18/2014

Biegiem Po Wichrowskich Lasach


Tego posta postanowiłam napisać, gdy emocje już nieco opadną. Będąc "na gorąco" po biegu mogłabym przesycić wpis w nadmiernej ilości goryczą, a nie chcę za kilka lat czytać takich wspomnień :) Zacznę, więc od początku, aby wyjaśnić skąd się wzięły takie emocje.

Relacja ze startu w biegu "Biegiem Po Wichrowskich Lasach" to pierwszy post na moim blogu! Start był niesamowicie udany, gdyż zakończył się pierwszym zwycięstwem w życiu :) A więc w tym roku nie mogłam sobie odpuścić tej imprezy. Przyciągnęły mnie do Wichrowa miłe wspomnienia, świetna organizacja i nietuzinkowa trasa. Ponadto do wystartowania udało mi się namówić mojego brata, więc Rodzeństwo z Północy znowu razem na trasie - rewelacja, a żeby było jeszcze lepiej to Michał zapowiedział, że mnie poprowadzi! No już lepiej być nie mogło! Do Wichrowa pojechała z nami jeszcze Pati, a zawiozła nas tam znajoma biegaczka - Ewa, za co dziękujemy :) Do startu mieliśmy bardzo dużo czasu, gdyż biuro zawodów zamykano o 10, a rozpoczęcie biegu zaplanowano na 11:30. Miałam więc czas na wciągnięcie żelu od Agisko, zapicie go izotonikiem i stres... Bardzo dużo stresu. Chciałam jak najszybciej
znaleźć się na trasie, ogromną ulgę poczułam, gdy o godzinie 11:30 wystrzeliła petarda i ruszyliśmy! Początek naprawdę mocny, trasa na pierwszej pętelce to głównie podbiegi i zbiegi, podbiegi i zbiegi! Gnałam mocno! Pierwszy kilometr według mojego Garmina wyniósł 4:15, a głowa podpowiadała śmigaj śmiało, dasz radę to utrzymać. Jakże ona się pomyliła. Przede mną było kilkadziesiąt biegaczy, w tym jedna kobieta totalnie poza moim zasięgiem - 52-letnia, pani Krystyna Pieczulis oraz jeszcze jedna zawodniczka, z którą zaczęłam toczyć walkę o pozycję, którą ostatecznie przegrałam. Mijając pierwszą 2,5-kilometrową pętlę spotkaliśmy Pati, która dała znać, że za plecami wiezie mi się jakaś kobieta. Generalnie od pewnego czasu słyszałam już sapanie aczkolwiek nie wiedziałam od osobnika jakiej płci ono pochodzi, Pati rozwiała wątpliwości. Na drugiej pętli bieg zaczynał stawać się coraz cięższy, tempo zaczęło diametralnie spadać. Głowa już nie mówiła, że damy radę, teraz wręcz wrzeszczała "zeeeejdź, odpuść, zaraz się zrzygasz". Ponadto ta presja, że ktoś wiezie się plecach, straszne uczucie. Nie miałam siły, żeby uciec, a rywalka ani myślała mnie wyprzedzić. Pomagał mi fakt, że obok jest mój brat, że mnie poprowadzi. Kolejne 2,5 km za
nami, czyli znowu przebiegamy przez start i lecimy na kolejną pętelkę, czyli tą z początku biegu. Tutaj znowu górka, z górki, górka, z górki i to (jak mi się wydawało) nieskończoną ilość razy. O ile na podbiegach byłam mocniejsza to na zbiegach traciłam. I tu znowu powtórzę, jak bardzo nienawidzę jak w takich momentach ktoś wiezie mi się na plecach. Niszczyło mnie to strasznie, wydawało mi się, że już nie dam rady. Ale z drugiej, tak już z perspektywy czasu, myślę sobie, że to była solidna lekcja dla mojej głowy. Pani Ela z Olsztyna zahartowała mnie ogromnie, przez to będę mocniejsza w czasie kolejnych startów! Za to owej zawodniczce powinnam podziękować, pewnie taki trening głowy przyda mi się w przyszłości. :) Z drugiej strony, w przyszłości nie chciałabym, żeby powtórzyła się sytuacja z 8. kilometra biegu z udziałem tej samej zawodniczki. A o czym mówię? Mianowicie, wbiegając na ostatnią pętlę trasy, rywalka mnie wyprzedziła i odbiegła mi na kilkadziesiąt metrów. Jednak przed nami był podbieg, czyli moja całkiem mocna strona :) Postanowiłam sobie, że nie odpuszczę. Zrównałam się z biegaczką i ponownie objęłam prowadzenie. Teraz biegłam z bratem ramię w ramię. Jak już wspomniałam, obecność Michała bardzo mi pomagała, szczególnie kiedy biegliśmy tuż obok siebie. Była to już końcówka biegu, nogi miałam nieziemsko
zmęczone, dyszałam jak parowóz. Aż tu nagle coś mnie podcina! Nogi mi się zaplątały, włożyłam ogrom wysiłku,aby utrzymać się na nich, wydobyłam z siebie bardzo nieładne słowa. Nie ma co ukrywać na 8. kilometrze, 10-kilometrowego biegu, podczas którego daje z siebie dużo, żeby nie powiedzieć, że wszystko, nie należę do najprzyjemniejszych osób i nie przebieram w słowach. Okazało się, że przyczyną tego zajścia była moja rywalka. Nie próbuję dopatrywać się w tym celowości sytuacji ani żadnej premedytacji, aczkolwiek słowa "przepraszam" po biegu nie usłyszałam. Ostatecznie
Drużyna BOOST'a!
na mecie zameldowałam się na 4 pozycji w klasyfikacji generalnej kobiet to dało mi drugie miejsce w kategorii wiekowej, a więc podium było! :) Tym razem po finishu nie było szczęścia, raczej łzy złości, a nerwy ukoiły ramiona brata oraz cała rzesza nieziemsko przyjaznych biegaczy! Super jest poznawać nowych ludzi, których łączy ta sama pasja! 

P.S. Mam nadzieję, że kolejną relację napiszę już w nieco innym nastroju. Bo chyba nie do końca udało mi się zapomnieć o wszystkich zajściach. To może być spowodowane faktem, iż dzisiaj nie biegałam. Niestety złapałam kontuzję. Nie wiem co mi jest, ale pod łydką a nad achillesem nieziemsko boli mnie noga przy chodzeniu. Dam jej trochę odpocząć i za kilka dni wracam do treningów pełną parą! :)





5/05/2014

Jestem zającem!

Stało się, pierwszy raz zaliczyłam bieg, w którym nie walczyłam o czas, a właściwie nie walczyłam o swój czas, moim celem było doprowadzenie grupy biegaczy na metę w czasie dwóch godzin i dziesięciu minut. Z racji, że był to mój debiut jako pacemaker stresowałam się już od kilku dni. Do Grudziądza wyruszyliśmy wraz Justyną i Piotrkiem tuż po godzinie 8, sama droga dłużyła mi się nieziemsko, chciałam być jak najszybciej na miejscu i znaleźć się na trasie. Lęki miałam różne, czy uda mi się utrzymać tempo? Czy nie będę szarpać? Czy nie dam się ponieść? I najważniejsze - czy ktoś w ogóle będzie chciał ze mną biec? Po niespełna dwóch godzinach spędzonych w podróży w końcu dotarliśmy do celu. Na miejscu był już Michał, on również tego dnia miał swoją misję - jego celem było poprowadzenie biegaczy na 1:55 (tutaj jego relacja: http://biegaczzpolnocy.blogspot.com/2014/05/zajeczy-debiut-relacja-z-ii-pomaratonu.html ). Czym prędzej pobiegłam do biura zawodów po pakiet startowy, który był naprawdę
Źródło: http://www.chayden.net/Runs/Adidas/
rewelacyjny, znajdował się w nim standardowo numer + agrafki, a ponadto koszulka techniczna (śliczna), smycz, żel Squeezy, broszurki o ciekawych miejscach w Grudziądzu i najlepsza niespodzianka - kubek, który wraz z kubkiem od Radia Gdańsk jest moim ulubionym :) Do tego jako zając otrzymałam specjalną koszulkę pacemakera i tabliczkę, którą generalnie mieliśmy zostawić na ok. 5. kilometrze. Po odebraniu wszystkiego nadszedł czas na przebieranie, szybko wskoczyłam w biegowy strój, oddałam rzeczy do depozytu, założyłam plecak, przymocowałam balony i właściwie byłam gotowa. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc sobie staliśmy, żartowaliśmy, humory dopisywały wszystkim. Spotkaliśmy też sporo biegaczy, których ja dotychczas znałam tylko z facebook'owej strony Biegacza z Północy. Super jest poznawać nowych ludzi :) Porobiliśmy też sobie sporo zdjęć, tzn. ekhm, Pati porobiła,
my pozowaliśmy. I kiedy już ruszyliśmy w stronę startu poczułam, że coś jest nie tak z moimi spodenkami - no i rzeczywiście było, przód i tył zamieniły się stronami. Początkowo chciałam pobiec do przebieralni, ale jako że czasu było mało, a i ostatnio zapoznałam się ze zdjęciami z kampanii Adidasa - Runners, Yeah We're Different! szybko ściągnęłam spodnie na bieżni i strony wróciły na swoje miejsce. Po tych wszystkich potyczkach w końcu mogłam w 100% gotowa stanąć w gronie biegaczy. Już jak tylko się ustawiłam dołączyła do mnie pani, która planowała ze mną biec. Cieszyłam się, bo jeszcze poza jednym panem, moja grupa się nie powiększała. Wspólne odliczanie i START! Bałam się początku, nie chciałam dać się ponieść, chciałam, aby te pierwsze metry to biegacze poprowadzili mnie, chciałam, aby to oni pokazali mi tempo, którym mamy biec. Chyba jednak wszystkim za dobrze się biegło, bo na pierwszym tysiączku niestety odnotowałam zajęczą porażkę, polecieliśmy o 25 sekund za szybko! Bałam się, że niestety moja grupa może to odczuć później, pomyślałam, że bardzo bym się zdenerwowała, gdybym na swoim półmaratonie miała biec po 4:40/km, a zając by mnie poprowadził na 4:15... Na
kolejnym kilometrze zwolniliśmy i to bardzo, obiecałam sobie, że już żadnych zrywów nie będzie. Usłyszałam ciężki oddech jednej pani, zapytałam co się dzieje, okazało się, iż ma alergię i w okresie wiosennym ma takie duszności. Ulżyło mi, że to nie przeze mnie. Kolejne kilometry już spokojnie, a do mojej grupy dołączały się kolejne osoby. Do 10. km trzymaliśmy się we 4, ale tuż za nami były kolejne 4 osoby. Bardzo chciałam wszystkich doprowadzić, jednak po kilkuset metrach zaczęły się przetasowania. Część biegaczy poleciała, wyprzedzając nas, a część została za nami. Ostatecznie zostałam z 2 panami. Co jakiś czas ucinaliśmy sobie pogawędki. Panowie w pewnym momencie powiedzieli, że nie dadzą rady, że planowali i tak gorszy czas, że jeszcze trochę pobiegną ze mną i
odpuszczą. Nie mogłam się na to zgodzić! Mówiłam, że kryzys jest czymś normalnym, trzeba go przełamać, a dopóki nogi dają radę to nie można się poddawać, głowa zawsze będzie zrzędzić, ale ją wystarczy "wyłączyć" i lecieć dalej. Chyba trochę pomogło, bo jeden z moich towarzyszy był mile zaskoczony, kiedy zobaczył tabliczkę z 14. km, stwierdził, że to szok, że on jeszcze daje radę! On był zadowolony, a jaka ja byłam szczęśliwa! Z chęcią oddałabym trochę swoich sił, które po ostatnich treningach stają się niewyczerpalnym zasobem mojego organizmu ;) Kolejne kilometry to już zmiana nawierzchni, mimo że biegliśmy przez las to nie brakowało wsparcia kibiców - ci, byli wszędzie! Rewelacja! Do 18stego kilometra biegliśmy razem, ale moi towarzysze opadali z sił, jeden pan niestety został. Wielka szkoda, ale jeszcze miałam jedną osobę, którą chciałam doprowadzić. Niestety nie mogłam na nikogo poczekać, w końcu 2:10 to nie 2:15! Osobiście trasy nie znałam, wiedziałam tylko tyle, co mówił mi Michał. Stąd też miałam świadomość, iż na 20. km będzie podbieg. Nie chciałam, aby była to niespodzianka dla moich towarzyszy, więc uprzedzałam, aby zostawili sobie trochę sił. Ta górka jednak okazała się bezlitosna dla
"mojego" biegacza. Motywowałam go, że meta jest blisko, zachęcałam, aby wykrzesał z siebie jeszcze trochę sił! W odpowiedzi usłyszałam, że już od 3 kilometrów ciągnie na resztach energii. I kiedy przeszedł do marszu myślałam, że niestety na metę wbiegnę sama... Jednak mężczyźni są twardzielami i wiecie co? Ten pan również okazał się być silny, po chwili znów biegliśmy ramię w ramię, aby na metę wpaść z czasem 2:09:13!!!! Udało się! Po biegu piwko, pączusie, zupka - mniam! A na koniec grill u Kamila, było super - DZIĘKUJĘ! :) W drodze powrotnej do Gdańska byłam na tyle wykończa, że spałam. To był udany dzień! :)

5/02/2014

LSD, czyli to, co lubię!

Ostatnie treningi to istna sielanka! Co prawda biegamy długie dystanse, ale bez zwracania uwagi na tempo, czyli po prostu LSD (Long Slow Distance). Ostatnio nawet sobie pomyślałam, że Orlen Warsaw Marathon był pierwszym treningiem do jesiennego maratonu, gdyż od 3 tygodni średni treningowy dystans nie jest mniejszy niż 20 km. Co więcej mój organizm już zaczął przyzwyczajać się do takiego kilometrażu i bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wczoraj swoim brakiem protestów. A co działo się wczoraj? No więc tak, najpierw standardowo odczytałam wiadomość od brata "biegamy razem?", już jest to pytanie retoryczne, aczkolwiek potwierdziłam swoją gotowość do wspólnego treningu i po 8 wyruszyłam w stronę Przymorza. Śmiało zaufałam pogodynkom i zamiast T-shirtu ubrałam koszulkę z długim rękawem. Już po pierwszych metrach uznałam, że tym kłamczuszkom więcej nie uwierzę. Po 4 km czułam się niemalże jak po maratonie na Saharze (nigdy na pustyni nie biegałam, ale wydawało mi się, że może być podobnie ;)). Na szczęście Pati użyczyła mi swojej koszulki i mogłam już nieco bardziej na letniaka wyruszyć, uzupełniliśmy jeszcze zapasy w plecaku, pakując żele, wodę i hej przygodo! Pierwszomajowy poranek, ulice niemalże puste, humory dopisują, kierujemy się w stronę Oliwy. Nie wiem o czym rozmawialiśmy, bo zawsze poruszamy wiele tematów, ale w każdym razie buzie nam się nie zamykały. A! Na pewno byliśmy zdumieni, że niemalże wszystkie sklepy są otwarte, a my przed wyjściem zaopatrzyliśmy się w kranówkę, sądząc że z racji święta nigdzie nie będziemy mieli okazji nabyć butelki z wodą. Tak sobie lecąc dotarliśmy do TPK. Od początku kierowaliśmy się w stronę czarnego szlaku. Gdy w końcu obraliśmy właściwy cel, zaczęła się wspinaczka.
Czarnuszek nas nie oszczędzał, od początku stromo. Po wdrapaniu się na szczyt uznałam, że jest dobrze, ale żeby później było równie dobrze powinnam się wspomóc żelem. Kilkuminutowa przerwa i ruszyliśmy dalej, tym razem trzeba było zbiec. I tak powtórzyliśmy jeszcze kilka razy ten rytuał wbiegów i zbiegów, by w końcu znaleźć się na Matarni. Michał żywo opowiadał o sobotniej przygodzie z czarnym szlakiem, niemal każda górka, każdy zakręt wiązał się z jakimiś wspomnieniami. Może za wyjątkiem trasy Matarnia-Kokoszki, która z relacji brata jeszcze kilka dni temu wyglądała nieco inaczej. Ale nowe górki były okazją do wspinania się i zrobienia kilku fotek! W tym samym miejscu Michał wykonał telefon do Piotrka, który postanowił do nas dołączyć. Sprężyliśmy się więc i ruszyliśmy dalej, w stronę Otomina. Od Kokoszek ja byłam nawigatorem i no cóż, nieco się pogubiliśmy ;) Z moją orientacją no cóż, najlepiej nie jest, a i oznaczenia szlaku również pozostawiają wiele do życzenia. Na szczęście szybko wróciliśmy na właściwy tor! Z każdym kilometrem byłam zdumiona, czułam się naprawdę świetnie! Ostatnio kryzysy łapały mnie już to na 12. km to w
okolicach 20stego, a tym razem nic! Poczułam, że to może ten dzień kiedy zostanę utltrasem! Mój zapał jednak ostudził Michał, przypominając o zbliżającym się (wielgachnymi krokami) półmaratonie. Będę odpowiedzialna za wynik innych, nie mogę sobie pozwolić na niemoc w nogach. Po dotarciu nad Jezioro Otomińskie nadszedł czas na kolejny żelik, skoro mój organizm tak dobrze na nie reaguje to niech ma, czego chce. Chwilę później dobiegł do nas Piotrek i ruszyliśmy w stronę Oruni. To dopiero była przygoda! Chaszcze, wertepy i inne tego typu atrakcje! Jak ja to polubiłam. Gdzieś moja miłość do asfaltu wygasła, co prawda lubię czasem i po chodnikach pohasać, ale to jednak kros dominuje w treningach! Mijaliśmy strumyki, jeziora i w końcu dotarliśmy do celu - wieży widokowej, po 30 kilometrach biegu kazano mi wdrapywać się na szczyt, jednak dla takich widoków było warto! Panorama przecudowna :) Ostatni etap trasy był już najkrótszy, udaliśmy się po prostu na pętlę tramwajową. Ale mam wrażenie, że gdyby nie jutrzejszy bieg nie skorzystalibyśmy z przejażdżki tramwajem ;) Jednak półmaraton w Grudziądzu jest ważniejszy! Pierwszy raz w życiu staję przed tak odpowiedzialnym biegowym zadaniem. Stresuję się nieziemsko, ale mam nadzieję, że pojawią się chętni, którym celem będzie 2:10 :)