6/25/2013

Wspólne skakanie przez kałuże

"Ciągle pada! Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby,
Mokre niebo się opuszcza coraz niżej,
żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie. A ja?
A ja chodzę desperacko i na przekór wszystkim moknę,
Patrzę w niebo, chwytam w usta deszczu krople,
patrzą na mnie rozpłaszczone twarze w oknie, to nic."

Wszystko się zgadza, tylko ja nie chodzę, ja biegam! Na dzisiejszy trening umówiłam się z Klaudią. Nie planowałyśmy trasy, nawet dokładnie nie wiedziałyśmy ile pokonamy kilometrów. Miejsce spotkania to Brama Wyżynna, także nie chcąc marnować czasu na dojazd postanowiłam, że pokonam ten dystans w moich ścigaczach. Na miejscu byłam o 9:26, więc 4 minuty przed czasem. Klaudia okazała się być równie punktualna i po chwili wyruszyłyśmy w trasę. Kierowałyśmy się w stronę Brzeźna, jednak zagadałyśmy się i w okolicach Miszewskiego zorientowałyśmy się, że minęłyśmy skręt, a więc zawrotka i lecimy dalej. Nasze plany, co do Brzeźna się nieco zmieniły i postanowiłyśmy pobłądzić trochę po Gdańsku. Nawet gdybym bardzo chciała opisać każdy kilometr
to nie jestem w stanie. Już dawno tak dobrze nie biegło mi się z drugą osobą, kilometry mijały w zawrotnym tempie. W końcu uznałyśmy, że Klaudia poprowadzi i pobiegniemy na jej szlaki w okolicach Starego Miasta. Powiem szczerze, że piękne miejsce. Park, ścieżka i Motława nic tylko biegać. Kiedy mój Garmin wskazał niemalże 15 km, a deszcz zaczął niesamowicie padać, postanowiłyśmy chwilę się porozciągać i rozejść się w swoje strony. Poszłyśmy na tramwaj i nim miałam dotrzeć do domu. No właśnie .. miałam, bo wyszło zupełnie inaczej. Spojrzałam na rozkład i okazało się, że miałabym czekać ok. 6 minut i następne 6 jechać na Bramę Wyżynną, aby tam przesiąść się w swój tramwaj. Uznałam, że to bez sensu i skoro już
jestem tak bardzo przemoczona to nic się nie stanie jak zmoknę trochę bardziej. Początkowo myślałam, że pobiegnę tylko do przystanku autobusowego i tam złapię coś, gdyż podbieg na Chełm był mało ciekawą perspektywą. Jednak gdy już pojawiłam się w okolicach Zaroślaka ciągle rześka w ogóle nie chciało mi się kończyć treningu. Do domu pozostało mi trochę ponad 2 km, więc już nawet nie opłacało się czekać autobus. I tak oto po 1:41:54 pojawiłam się w domu mając w nogach 19,41 km, średnie tempo 5:15. Trening uważam za niesamowicie komfortowy i przyjemny za co dziękuję Klaudii :) A na zewnątrz ciągle pada... i to jak!

Deszcz nie pozostawił na mnie ani suchej nitki

6/24/2013

Tak blisko, a tak daleko

Oj, trudno jest mi się rozstać z biegaczami, dlatego jeszcze wystartowałam w imprezie Biegowe Grand Prix Dzielnic Gdańska, akurat wczoraj organizatorem był Wrzeszcz Górny.
 Do wzięcia udziału namówił mnie nikt inny jak mój brat, który startował już w poprzednich edycjach na Zaspie i Wrzeszczu Dolnym. Miała być fajna atmosfera i rzeczywiście była.
Do przebiegnięcia jedynie 5 km,czyli wyzwanie niewielkie. Jednak totalnie nie rozważałam tego biegu w kategoriach wyścigu, tak po prostu chciałam się przebiec 5 km w gronie innych biegaczy, tym bardziej że po ostatniej Gdyni nogi jeszcze nie doszły do siebie i co jakiś czas protestują, gdy nadmiernie je wykorzystuję. Z racji, że niewielki to dystans i zdecydowanie za mało jak na niedzielne bieganie, postanowiłam, że pobiegnę do Teatru Leśnego, miejsca gdzie było biuro zawodów. Dodatkowe 6 km w ramach roztruchtania. Powiem szczerze, że już na początku pojawiły się problemy, kolana ciągle bolały i wcale nie chciały biec, aczkolwiek z każdym kolejnym kilometrem ból ustępował i tak po niespełna 32 minutach dotarłam  do celu. A tam tłum biegaczy i zamknięta ul. Jaśkowa Dolina, jak się dowiedzieliśmy od organizatorów w powojennym Gdańsku jeszcze do tej pory to się nie zdarzyło. Na miejscu był już Michał, który również przybiegł na miejsce startu, jednak on do pokonania miał 3 razy więcej ode mnie. Z racji, że mieliśmy jeszcze trochę czasu, usiedliśmy i zastanawialiśmy się nad biegiem. Michał nie chciał się ścigać, nie dzisiaj. Uznaliśmy, że pobiegniemy razem, ale ja również nie chciałam szaleć, nie był to dzień na poprawianie życiówek, więc wyznaczyliśmy średnie tempo w granicach 4:40 min/km. Gdy nastał czas ustawiliśmy się wśród innych biegaczy, tym razem bardziej na końcu stawki. Wspólne odliczanie i START! Ruszyliśmy, pierwszy odcinek trasy podbieg, dobiegamy do miejsca nawrotu i zaczyna się ok. 1km zbieg. Pierwszy tysiączek w czasie 4:27, czyli za szybko. Próbuję zwolnić, ale zbieg skutecznie mi to uniemożliwia i wręcz wychodzą mi oczy z orbit, gdy Garmin wydaje dźwięk i na wyświetlaczu pokazuje się tempo ostatniego kilometra 4:18. Nie chcę tak szybko, trzeba zwolnić. Jakoś tak się złożyło, że międzyczasie Michał mi uciekł i 3 odcinek trasy pokonuje mniej więcej już w planowanym tempie - 4:42. Jest ok, aczkolwiek na trasie pojawiają się pewne trudności. I to wcale nie wynikające z profilu czy też ze zmęczenia, skądże! Problemem są niestety współzawodnicy, czasami ich zmęczenie udziela się bardziej innym niż im samym. Gdy już myślę, że udało mi się uciec kolejny raz słyszę to, co mnie wybija z rytmu, czyli ogromne sapanie. Tempo znowu spada, tym razem do 4:49, jeszcze w granicach dopuszczalnego, ale ja wiem, że mam siły, a mimo wszystko nie mogę przyśpieszyć. Na ostatnim kilometrze uznaję, że wolę zwolnić i biec komfortowo niż tego słuchać. Zwalniam niemalże do 5:00 i na metę wbiegam po 22 minutach i 27 sekundach. Czuję wielkie zmęczenie ze względu na leśny podbieg, który stanowił ostatni odcinek trasy, jednak kilka głębszych oddechów, łyk wody i wszystko wraca do normy! Okazuję się, że zajmuję 4 pozycję wśród kobiet, gdy wszystkich startujących pań było 34, a więc przyzwoity wynik. Może we wrześniu uda mi się podjąć walkę o podium? Kto wie :) Trzeba trenować!

6/22/2013

Nocne zakończenie sezonu startowego

Sezon zakończony! Minionej nocy przekroczyłam linię mety ostatni raz. A wszystko działo się w Gdyni podczas Nocnego Biegu Świętojańskiego.

Powiem szczerze, że dzień wczorajszy był niezwykle skomplikowany pod względem odżywiania się. Do końca nie wiedziałam, co jeść, aby sobie nie zaszkodzić. Normalnie przed zawodami sprawa jest prosta, rano kawka i owsianka, a przed startem białe pieczywo z dżemem truskawkowym i masłem orzechowym. Jednak wczoraj trzeba było przetrwać cały dzień, gdyż wystrzał armatni zaplanowany był dopiero na 23:59. Tak więc tego dnia jadłam i makarony i truskawki, a przede wszystkim piłam dużo, dużo wody. Gdy w końcu nastał wieczór ruszyliśmy do Gdyni! Tego dnia miałam liczny team, który wierzył we mnie jak nikt na świecie! Za co wszystkim serdecznie dziękuję! W bransoletce będę robić wszystkie wieczorne treningi! Pierwszy raz miałam ze sobą tak liczną ekipę, więc od razu było wiadomo, że będzie dobrze.




Po odbiorze pakietu nadszedł czas na rozgrzewkę. Cały dzień był upał, słupek rtęci przekraczał 30 kresek, a wieczorem sądziłam, że już jest w porządku. Jednak myliłam się i to bardzo, zaduch był ogromny. W czasie truchtania z mego czoła już leciały krople potu. Wiedziałam, że lekko nie będzie, jednak ani trochę mnie to nie zniechęciło. To ostatni start w sezonie i tej nocy bardzo chciałam złamać 45 minut. Rozgrzałam mięśnie, truchtając, robiąc kilka ćwiczeń i przebieżek, a gdy nastał czas udałam się do swojej strefy. Jeszcze chwilę postaliśmy, umówiliśmy miejsce spotkania po biegu i chwilę później nastał ten moment! Punktualnie o 23:59 armata wystrzeliła, dając sygnał do startu i budząc pozostałych mieszkańców Gdyni. Zanim maty pomiarowe sczytały mojego chipa minęła minuta, tak więc swój wyścig zaczęłam o godzinie 0:00.

Początek w niesamowitym ścisku. Próbuję wyprzedzać chodnikiem, jednak zmrok i nierówności występujące na podłożu szybko mnie odciągają od tego pomysłu. Tak więc, gdy Garmin dał sygnał, że pierwszy minął pierwszy kilometr i że zajęło mi to 4 minuty i 50 sekund poczułam jak moje marzenie o złamaniu 45 minut oddala się. No cóż, trudno, nie ma co się poddawać tylko trzeba lecieć dalej. Następny tysiączek już nieco luźniejszy i udaje się go pokonać o 22 sekundy szybciej. Udaje się znaleźć miejsce do wyprzedzania, jednak tłum jest ciągle wielki, a to potęguje tylko zaduch, panujący na trasie. Jest mi już niesamowicie gorąco i czuję lekkie zmęczenie, a ponadto agrafki... Nie wiem, co dokładnie było z nimi nie tak, ale zanim wystartowaliśmy już zgubiłam jedną, a w czasie biegu kolejna się odpięła, wbijając mi się w dłoń. Domniemam, że nie tylko ja miałam ten problem, gdyż biegnąc widziałam kilka numerów na ulicy. Problem z agrafką zajął mi trochę myśli i nim się zorientowałam usłyszałam kolejny sygnał z GPS'a, informujący, że 3. km pokonałam w tempie 4:34 min/km. Tę trasę znałam, gdyż w maju podczas Biegu Europejskiego prowadziła tymi samymi ulicami, więc wiedziałam, czego się spodziewać,
aczkolwiek o zmroku wszystko wygląda nieco inaczej. Kilometry mijają w zawrotnym tempie, ale może to dlatego, że ONI czekają na mecie? Gdy już półmetek za nami wiem, że nie podołam i nie przekroczę linii mety w czasie 44:59 to jak teraz biec? Poprzednie zawody w tej miejscowości skończyłam w 47 minut i 29 sekund, więc może by go poprawić? Chyba nic nie stoi na przeszkodzie. Przede mną długi podbieg ulicą Świętojańską, jednak nie stanowi to żadnego problemu. Śmiało wbiegam,ignorując punkt nawadniający, mimo że jest mi nieziemsko duszno nie chcę stracić cennych sekund, wiem, że wytrzymam, a na mecie czeka na mnie specjalny izotonik! Z tą myślą przebiegam kolejne kilometry, aż nagle okazuje się, że do mety zostało tylko 1000m, wtedy zaczynam czuć pewny niedosyt. Jak to? Już koniec? Przebijam się przez tłum biegaczy, a za cel ustanawiam sobie pewne różowe leginsy, doganiam je, a ich właścicielka nie podejmuje rywalizacji, więc szukam kolejnego celu, jest kolejna pani, która również nie chce się ze mną ścigać. I w ten oto sposób przekraczam linię mety w czasie 46:13! Marzenie zostało odłożone do przyszłego sezonu, a ja celebruję Noc Kupały z bliskimi! :)

A jak mogę podsumować Nocny Bieg Świętojański? Organizacyjnie niczym nie odbiega od innych imprez z cyklu GPX, poza tym że otrzymaliśmy pamiątkową koszulkę. Tutaj chodziło o to, że przemierzamy ulice miasta nocą. Nigdy nie robiłam treningu o takiej porze, więc było to ciekawe doświadczenie, aczkolwiek utrzymałam się w przekonaniu, że lepiej jest biegać rano. Ze względu na zmrok było trochę niebezpiecznie, duża ilość biegaczy i nierówności podłoża mogły doprowadzić do kontuzji. Do tego zaduch ogromny, który doskwierał chyba większości z nas. Mijając towarzyszy biegu, ocieraliśmy się mokrymi rękami, ze mnie dosłownie kapało. A mimo wszystko było rewelacyjnie! :) Bieganie to jest to, co nakręca i dostarcza mnóstwo szczęścia.

Do biegu było zgłoszonych blisko 5000 osób, ostatecznie linię mety przekroczyło 4363 zawodników. Ja ze swoim czasem uplasowałam się na 939 pozycji, będąc 60 kobietą na 1191 pań.

6/17/2013

IX Lidzbarski Bieg Uliczny = kolejne podium

Chciałam zacząć tego posta słowami "mój sen się ziścił", jednakże zdecydowanie tak się nie stało! A dlaczego? Gdyż noc przed IX Lidzbarskim Biegiem Ulicznym miałam okropny koszmar związany z tymi zawodami...

Ale od początku. Dosyć długo nic nie pisałam, jednak każdy student mnie zrozumie. Czerwiec to w końcu czas sesji, więc i u mnie nie inaczej, króluje nauka. Jednakże trenuję, a treningi przekładają się na wyniki! I o tym chcę dzisiaj napisać, a konkretnie o biegu w moim rodzinnym mieście, Lidzbarku Warmińskim.

Do domu przyjechałam późnym wieczorem w piątek, tak więc następnego dnia po przebudzeniu wskoczyłam w bliźniaki i udałam się na lidzbarski stadion na zajęcia Biegam Bo Lubię. Wyszłam z domu przed 9, więc postanowiłam jeszcze potruchtać w stronę Wielochowa, czułam, że jest dobrze, tempo poniżej 5 min/km nie stanowiło problemu. Na stadionie kilka okrążeń po tartanie i sporo ćwiczeń rozciągających do tego trochę przebieżek na pobudzenie. Bez szaleństw, głupio by było złapać kontuzję dzień przed zawodami.Po takim orzeźwiającym poranku skierowałam się w stronę domu, aby spędzić ten dzień z mamą... i bratem, któremu Patrycja zrobiła niespodziankę i zabrała do Lidzbarka na zawody. Były lody! W końcu Michał świętował, gdyż tego dnia wywalczył 1 miejsce w kategorii M-20 na zawodach w Szemudzie. :)
Ja ciągle byłam naładowana emocjami, wieczorem w mojej głowie była tylko jedna myśl "IX Lidzbarski Bieg Uliczny". Zastanawiałam się jak pobiec, aby stanąć na podium w swojej kategorii, przeglądałam listę startową i niestety znałam tylko 3 rywalki, nie wiedziałam na co będzie stać pozostałe kobiety, więc niekoniecznie wierzyłam, że uda mi się stanąć na pudle! Zrobiło się późno, więc trzeba było już się kłaść, lecz ta noc nie przyniosła mi ukojenia. Śnił mi się bieg... Jednakże był to koszmar, zawody zostały przerwane, zawodnik zasłabł... Oj, poranek przez to był jeszcze bardziej stresujący. Jednak biec trzeba!
W okolicach Placu Młyńskiego, czyli biura zawodów, zjawiliśmy się chwilę po godzinie 9. Nasz bieg zaplanowany był na 11:20, jednakże wcześniej odbywały się biegi dzieci i młodzieży, więc klimat zawodów już unosił się nad miastem. Z racji, że mieliśmy jeszcze sporo czasu, udaliśmy się do babci i dziadka, którzy mieszkają w okolicach startu. Mimo wszystko długo nie dałam rady wysiedzieć, nogi już mnie ciągnęły do biegaczy. Wyszłam przed wszystkimi i akurat trafiłam na dekorację roczników 2002-2000, a na podium stała moja siostra cioteczna, Zuzanna Rawińska, wielkie gratulacje Zuzia!

Czas płynął, a do wystrzału startera pozostawało coraz mniej czasu. Nasza Mama przyszła nas
dopingować! Jak ma się taką kibickę to można biegać! Ale najpierw rozgrzewka, trochę roztruchtania, kilka ćwiczeń i byłam gotowa. W drodze na start obserwowałam swoje rywalki, powiem szczerze, wystraszyłam się. Chciałam walczyć, ale nie wiedziałam jak to się skończy, dziewczyny wyglądały naprawdę profesjonalnie. Gdy zobaczyłam panią w boostach, stwierdziłam, że moje bliźniaki będą miały się z kim ścigać! :) Nie mogłam się poddawać, ponieważ Patrycja powiedziała, że zdjęcia będzie robiła tylko pierwszej kobiecie! Wyzwanie było :P

W końcu nadszedł ten czas, gdy już ostatnia grupa młodzieży skończyła rywalizację na dystansie ok. 3 km. Prowadzący całą imprezę poprosił uczestników o zgromadzenie się na linii startu, kiedy jeszcze trwała dekoracja zwycięzców poprzedniego biegu. To był najlepszy moment na szybki research! Rozglądając się uznałam, że było to zbędne, gdyż tylko potęguję swój stres. Pobiegłam jeszcze szybko do mamy, przy niej czułam się spokojniej.
Lecz trzeba było zajmować miejsce, gdyż to już! To ten moment! Ostatnie sekundy i chyba padło hasło "Start", szczerze mówią nie pamiętam.  W każdym razie grupa ok. 100 biegaczy ruszyła ubijać lidzbarskie ulice. Wśród nich i ja, biegająca od 1,5 roku, reprezentująca drużynę AKB Lidzbark Warmiński, Monika Sawicz!
Pierwsze metry niesie mnie tłum, dołącza do mnie pan Marek, mieliśmy biec razem, jednak po ok. 300 m biegniemy już osobno. Zaczynamy najtrudniejszy moment trasy, podbieg przy PKO, jako że był to dopiero początek wyścigu nie stanowił on żadnego problemu. Dopiero przy drugiej pętli da o sobie znać. Póki co lecimy ulicą Wiślaną i kierujemy się na kolejny podbieg, który wprowadzi nas przez ulicę Warszawską na ulicę Astronomów. Nieśmiało spoglądam przed siebie i wypatruję kobiety, która będzie moim celem. Wytężam wzrok, jednak dostrzegam same męskie sylwetki. Trochę się zniechęcam, bo myślę, że musiała mi już daleko uciec, no nic to zostało mi uciekać od rywalek. Jednak biegnąc ulicą Warszawską słyszę od kibiców, że w końcu jest kobieta! Chwila zwątpienia, czy jestem pierwsza? A może między mną a tą pierwszą jest aż taka duża różnica? Jeszcze nie mam pewności, rozwiały je dopiero panie stojące na zakręcie przy ulicy Polnej, które na mój widok krzyczą, że jest pierwsza kobieta!
Uśmiecham się i czuję dodatkowy przypływ sił, ale bez szaleństw, dopiero 3 km za mną, jeszcze dużo na mnie czeka. Zawracamy na Polnej i z powrotem lecimy do centrum, tym razem ciągle z górki. Przy punkcie odżywczym stoi moja Mama! Na chwilę nie kontroluję tempa,
Mama potwierdza informacje od wcześniejszych pań i mówi, że jestem pierwsza! Chwilę później słyszę niesamowity doping od tłumu kibiców, który zgromadził się przy Placu Młyńskim, a więc w miejscu naszego startu i mety.
Nogi niosą mnie same, jednak za chwilę pojawia się podbieg z początku wyściu i dopada mnie ogromny kryzys! Mój organizm chce zwrócić wszystko, co mam w żołądku, zaczyna mną rzucać, nie mam siły uśmiechnąć się do pani, która po drodze mnie dopinguje i bije brawo. Wtaczam się na podbieg, a w głowie tylko jedna myśl "Odpuść, skończ, czasem tak trzeba". Jednak myślę sobie, że za ok. 400 m stoi moja mama, więc tylko do niej się doczłapię, bo tutaj nawet nie ma kto mi pomóc. Gdy już pokonuję podbieg słyszę znajomy głos, to moja Babcia, wspierająca mnie na trasie. Zmusiłam się na delikatny uśmiech, jednak na nic więcej nie było mnie stać. Na równym podłożu przy ul.Hożej zaczynam odzyskiwać siły, chyba jednak ukończę, nie odpuszczę! Znowu mijam mamę i tym razem chcę od niej tylko czapkę, gdyż czułam, że słońce grzeje mi głowę niemiłosiernie. Gdy mam już okrycie głowy lecę dalej!
Mimo iż przede mną kolejny podbieg to zaczynam czuć w pełni powracającą moc, co prawda oddech jeszcze ciężki, jednak to moje nogi mają pracować, a im idzie już całkiem dobrze. Obiegamy jeszcze raz ulicę Astronomów przy mojej dawnej szkole, zaczynam wspominać i w ten sposób wyłączam lewą, zrzędliwą półkulę! Zajmując myśli wszystkim poza biegiem, słyszę dźwięk mojego Garmina, który informuje mnie że minął już 7.km, wtedy na zakręcie dyskretnie spoglądam za siebie i nie widzę żadnej pani. Cieszy mnie to niesamowicie i postanawiam, że skoro prowadzę przez ponad 7 km to już tak łatwo tej pozycji nie oddam! Wybiegamy z Warszawskiej i już zostają mi tylko 2 zbiegi do mety! Na trasie słyszę wielkie wsparcie od kibiców. Dziękuję bardzo każdemu, gdyż jest to niesamowita pomoc w kryzysowych momentach. Kiedy według Gamina do mety mam tylko niecałe 2 km, uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Mijam 2 sympatyczne panie, mające do pokonania jeszcze ok. 4,5 km, z którymi miałam okazję porozmawiać zanim zawody się zaczęły. Wiem, że jest ich to pierwszy bieg na 10 km, więc każdej krzyczę kilka miłych słów! Mnie to pomaga, więc mam nadzieję, że paniom również nie zaszkodziłam. Pokonuję kolejne metry, chłopakom przy punkcie odżywczym już tylko kiwam przecząco głową na widok wyciągniętej dłoni z kubeczkiem napełnionym wodą. Zeskakuję z chodnika na ostatni zbieg i wynurzając się zza zakrętu słyszę okrzyki "Monika, Monika".
Tak mnie to cieszy, że wydłużam krok i śmiało kieruję się na metę! A tam już czeka mama, dziadek, Michał i Pati. A ja? Ja jestem pierwsza! Przekroczyłam metę w czasie 45:20! Tyle wystarczyło, aby być pierwszą! Drugi raz w swoim życiu zwyciężam! Nie ma piękniejszego uczucia, tym bardziej że to wszystko dzieje się w Lidzbarku Warmińskim! Czekamy aż wszyscy uczestnicy ukończą bieg i następuje dekoracja najlepszych! Ja wskakuję aż 3 razy na najwyższy stopień podium! W jakich kategoriach? Oczywiście w Open Kobiet, ponadto K 20-30, a także zostałam najlepszą lidzbarczanką! Najlepszym lidzbarczaninem został pan Marcin Powideł, tak więc AKB Lidzbark Warmiński na szczycie!

Wszystkie moje treningi przełożyły się na wyniki! Dla takiego uczucia warto trenować, czasem wręcz się zmusić. W tym sezonie przede mną jeszcze tylko jeden start, w najbliższy piątek Nocny Bieg Świętojański w Gdyni. Później czas na przygotowywanie się do sezonu jesiennego, chcę skupić się na biegu na 10km i pod nowe życiówki będę trenować! :)

6/01/2013

Wspomnienia z Krakowa


Zastanawiałam się o czym powinien być mój kolejny post. Z racji, że na treningach nie robię nic szczególnie ciekawego, postanowiłam, że cofnę się o miesiąc i opiszę 12. Cracovia Maraton i o tym jak udało mi się złamać 4h. 

O tym, że pobiegnę w Krakowie wiedziałam od razu po warszawskim maratonie, razem z bratem po pokonaniu królewskiego dystansu w stolicy zapisaliśmy się na Kraków i już 1. października mieliśmy nadane numery startowe. Czasu było dużo, więc treningi też jeszcze nie były typowo pod maraton, po prostu sobie szurałam.
Dopiero po Nowym Roku nastąpił czas, aby zacząć biegać tak, by z przodu była 3:XX:XX, oczywiście nie planowałam nic innego jak 3:59:59, a po ostatnim maratonie w Warszawie, gdzie uzyskałam czas 4:43:01 wiedziałam, że systematyczne treningi spełnią moje marzenia.
Tak więc biegałam... Najciekawsze były niedzielne wycieczki biegowe, na które zabierał mnie Michał. Oczywiście najbardziej utkwiły mi w pamięci te powyżej 30 km. Raz biegaliśmy po Gdańsku i było bardzo przyjemnie, ale zdarzyło nam się też biegać w Lidzbarku i ten trening akurat już tak przyjemny nie był, jednak " Im więcej potu na treningu, tym mniej krwi w boju" . Mijały kolejne dni, a ja biegałam 4-5 razy w tygodniu, a do tego w dni bez szurania chodziłam na zajęcia ogólnorozwojowe z sekcją LA UG. :) W końcu nastał dzień wyjazdu!

Pati i Michał pojechali dzień wcześniej, więc podróż spędzałam sama, a krótka ona nie była. W końcu po niespełna 11h pojawiłam się w Grodzie Kraka. Pierwsze, co mnie przeraziło to pogoda. Wysiadłam z autokaru i poczułam gorące powietrze, jeszcze bardzo sobie tym głowy nie zawracałam, bo był dopiero piątek i w tamtym momencie chciałam jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Pobłądziłam z godzinkę, ale w końcu dotarłam! Następny dzień rozpoczęliśmy z Michałem od zajęć BBL Kraków, jako środek transportu wybraliśmy nasze buty. Trochę potruchtaliśmy z krakowską ekpią, a resztę część dnia spędziliśmy na zwiedzaniu. Prześliczne miasto, do którego z pewnością wrócę :)
Jednak pogoda nadal różniła się od tej, kiedy najbardziej lubię biegać. Zamiast moich ulubionych 12 stopni, na zewnątrz panował 27 stopniowy upał. Po głowie kręciły mi się różne myśli, o niektórych aż wstyd wspominać. Z bólem serca zaczęłam rezygnować z mojego marzenia, przy takich warunkach było nie do zrealizowania. Chłodziliśmy się jedząc przepyszne lody, po które musieliśmy stać w 40 - minutowej kolejce, warto było! Dzień mijał, upał trwał. W tym czasie na błoniach odbywały się liczne biegi. Super klimat, nastrajający już przed kolejnym dniem, chociaż czy kogokolwiek z nas trzeba było jakoś specjalnie pobudzać? Nie wydaje mi się. Ja już żyłam tylko 28 kwietnia. Czekałam na ten moment od dawna, a był on już tak blisko, emocje ogromne. Jednak jeszcze zanim dzień dobiegł końca, udaliśmy się na wcześniej umówione Pasta Party z nowymi krakowskimi znajomymi. Wspólnie naładowaliśmy nasze organizmy węglowodanami i porozmawialiśmy o biegu. Tego dnia dowiedziałam się o czymś, co zmieniło moje maratońskie odżywianie. 

A mianowicie, trener BBL'owskiego teamu - Krzysztof Janik, zapytany przez Michała o spożywaniu bananów w czasie zawodów, stwierdził, że to kwestia indywidualna, jednak wiele osób ma po nich zgagę. Wiecie co, nie wiem czy ja do tych osób należę czy też moja głowa zadziała, ale następnego dnia czułam ciężar w żołądku po zjedzeniu banana! A przecież zawsze, nawet przed treningami, je jadłam.
Podyskutowaliśmy chwilę o czasach, na które mogliśmy biec, okazało się, że mogłabym maksymalnie celować w 3:36 ;-) Fajnie, ale najpierw 3:59:59! Jeszcze kilka porad i nadszedł czas, aby wrócić do hotelu i przytulić się do poduszki, w końcu to OSTATNIA NOC!
Po kilku godzinach snu nastał wymarzony dzień! Gdy otworzyłam oczy ok. 4 nad ranem, Michał już nie spał. Okno było otwarte i czuć było zimny powiew wiatru. Radość była ogromna, ale przecież do startu było jeszcze 5 godzin, wszystko mogło się zmienić. Na szczęście się nie zmieniło! Pogoda dopisała ;-)
Właśnie nastąpiło załamanie pogody, na zewnątrz było, szaro, deszczowo i ponuro! Czego chcieć więcej? Teraz trzeba było zjeść śniadanie. Przetestowana owsianka z gorzką czekoladą i do tego najpyszniejsze holenderskie ciacho. Jednak spędziliśmy jeszcze trochę czasu w pokoju, więc przed wyjściem był czas na kanapeczki z bułeczki pszennej z masłem orzechowym, miodem i dżemem truskawkowym. Tak naładowani, ruszyliśmy na Krakowskie Błonia. Zanim doszliśmy, przemoczyłam całe buty. Oj, zaczęłam się obawiać, aby nic mnie nie obcierało, jednak emocje wzięły górę i zapomniałam o mokrych stopach!
Do startu pozostało coraz mniej czasu, więc zaczęliśmy się rozgrzewać. Chwila truchtania, kilka ćwiczeń i mogliśmy się ustawiać w swoich strefach. Pożegnałam się z bratem, życząc mu powodzenia i zaczęłam szukać mojego miejsca. Stanęłam między balonikami na 3:45 a 4:00. Obok mnie dostrzegłam Łukasza, który również tego dnia chciał złamać 4h. Jednak nasze taktyki się nieco różniły, więc nie było opcji, abyśmy biegli razem. Swoją drogą cieszyłam się z tego powodu, ponieważ nie wiedząc czemu, bardzo nie lubię z kimś biec. Mogę chwilę porozmawiać, ale nie całą trasę. Czuję pewien dyskomfort psychiczny, który utrudnia mi bieganie.
Ale nie o tym... Gdy już wszyscy odnaleźli swoje miejsca, zaczęło się wielkie odliczanie 5...4 ...3...2...1... START! I ruszyliśmy ;-) Najpierw okrążyliśmy błonia, atmosfera jeszcze gorąca, większość rozmawia, wszyscy w wyśmienitych humorach. Ja czuję moc w nogach, chcę biec i wiem, że nic mnie nie zatrzyma. Wbiegamy na 8. km, a tam transparent "Bądź optymistą, meta jest blisko". Dziękuję osobom, które go wykonały, bo patrząc się na niego śmiałam się długo, a później przez całą trasę, sobie powtarzałam te słowa.

Humor dopisywał, jednak bałam się 30. km, czekałam na ścianę. Ciągle biegłam i nawet nie wiedziałam, kiedy mijały kolejne kilometry. Trochę pokropił deszcz, jednak w niczym nam nie przeszkadzał, wręcz był przyjemnym odświeżeniem. Moje tempo było w porządku, spokojne, nie szarpane. Nastał 18. km, a moim oczom ukazała się czołówka biegu. Mieli już w nogach ok. 32 km, ale to nic, pomyślałam, ja też za jakiś czas będę w tym miejscu, co oni. Biegnę dalej, pokonując kolejne kilometry w granicach 5:20 - 5:30 min/km. W końcu zaczynam czuć pewien dyskomfort, mam za mocno zaciśnięte sznurówki i zaczyna drętwieć mi stopa, do tego moja klubowa koszulka obciera mnie pod pachą, żeby nie czuć bólu, muszę szerzej pracować ręką. Pokonałam już połowę trasy, więc na pewno nie zejdę, a na pewno też się nie zatrzymam, nie chcę być OMC ( O Mało Co) Maratończykiem, chcę być 100% Maratończykiem!! Co chwilę odciągam moje myśli od bólu i skupiam się na czymś innym, aż nagle widzę nadbiegającego z naprzeciwka mojego brata! ;-) Miał 7 km przewagi, krzyknęłam coś do niego, spojrzałam na zegarek i wiedziałam, że on spełni swoje marzenie i złamie 3 godziny! Oczywiście się nie pomyliłam ;-) Jednak mój bieg ciągle trwa, ja mam do przebiegnięcia jeszcze nie 10 km jak Michał, a 17! Nawadniam się na każdym punkcie odżywczym, biorę nawet po 2 kubeczki izotonika i jeden z wodą. Wszystko oczywiście w biegu, nie ma mowy o zatrzymywaniu (ależ miałam szczęście, że nie rozwiązał mi się but).
Nie sięgam już po banany, nie chcę rewolucji w moim żołądku. Raz wzięłam kostkę czekolady, a raczej wyrobu czekoladopodobnego, było to tak nie dobre, że musiałam zwrócić wszystko na chodnik. Na stołach widzę również kostki cukru, jednak nigdy ich nie testowałam, więc nie ma co ryzykować. Coraz bardziej zaczyna dokuczać mi stopa, chcąc ją pobudzić uderzam nią mocniej o podłoże. Nie ma opcji, aby ona mnie powstrzymała, przecież jestem coraz bliżej spełnienia swojego marzenia! Wiedziałam, że na 28. km jest moment, kiedy zawracamy i biegniemy już prosto na metę. Gdy w końcu do niego docieram, śmieję się sama do siebie i zapominam o jakimkolwiek bólu. Ja śmigam ciągle do przodu, a na poboczu widzę ludzi, którzy przegrali ze swoimi słabościami, kontuzjami i musieli zejść z trasy. Straszna sprawa, ale dłuższe zastanawianie się nad tym na pewno pozytywnie mnie nie naładuje, więc zapominam o tym, biegnę dalej i na 30. km widzę plecy Łukasza, podbiegam i zachęcam go do dalszego biegu na złamanie 4h, odrzekł tylko, żebym biegła i wygrała z tymi 4 godzinami, bo jemu już się to nie uda. Mówi - ma, myślę sobie! ;-) Dwa razy powtarzać nie trzeba. Mam w nogach 30 km, więc pytam się, gdzie jest ściana?! Nie ma? Przesunęli? Z ciekawością pokonuję kolejne tysiączki. Coś zaczyna się dziać, wiatr wieje coraz bardziej, a my wbiegamy na bulwar. Biegniemy wzdłuż Wisły i gdyby nie fakt, że do mety już tylko 7 km, byłoby ciężko. Teraz niesie mnie już tylko wizja mety. Mam przed oczami siebie samą z Garminem w ręku, na którego wyświetlaczu jest 3:59:59. Na każdym kolejnym kilometrze jest ciężko, patrzę na Wisłę i tak bardzo chce mi się do niej wskoczyć. Demotywują mnie bardzo oznaczenia na trasie, wg. mojego Garmina jest już 37 km 700m, a przed oczami ukazuje się mata pomiarowa i dziewczyna z tabliczką 37km. Myślę sobie no nie, aż taka różnica? Przecież to niemożliwe. Jeszcze rano śmiałam się, że ja spokojnie dam radę, ale żeby mój Garmin miał siły (zawsze przed zawodami rozładowuję stres różnymi głupimi żartami), a tu teraz taka zagwostka, Garmin się myli czy organizatorzy? Zagadka rozwiąże się na mecie. Mi nie pozostaje nic innego jak gnanie przed siebie. No i w końcu upragniony moment, uciekamy od Wisły, ale żeby nie było tak łatwo to jeszcze podbieg.

Nie stanowi on jednak wielkiego problemu, nie pod takie górki się wbiega na każdym treningu. W końcu z powrotem jestem na błoniach, muszę je jeszcze tylko obiec i koniec! Okazuje się, że skracamy je trochę w porównaniu do pierwszych kilometrów maratonu. No i w końcu ostatnia prosta, mnóstwo kibiców! A tu słyszę jak brat krzyczy, aby wyprzedzała wszystkich i biegła. Bez zastanowienia przyśpieszam, wyprzedzam iiiiiiiiii wpadam na metę! W międzyczasie słyszę, że ktoś jeszcze mnie woła, okazuje się, że to Smoła (koleżanka ze studiów), która będąc w Krakowie przyszła na metę! ;-) Ten doping poniósł mnie w końcowej przygodzie z 12. Cracovia Maraton,który pokonałam w czasie netto 3:50:58!!!!!
Od tej chwili jestem 100% Maratończykiem ;-) Po 1,5 roku na biegowych ścieżkach dołączyłam do kręgu ludzi, pokonujących Królewski Dystans BEZ ZATRZYMYWANIA SIĘ! To chyba było dla mnie najważniejsze, bo przecież miałam już pokonany jeden maraton, ale to nie to samo, bo w Warszawie, zatrzymywałam się i przechodziłam do marszu przy punktach odżywczych, w Krakowie nie! Po przekroczeniu ostatniej maty pomiarowej i otrzymaniu medalu siadam na ławeczkę i w końcu zdejmuję buty! Stopa zbyt ładnie nie wygląda, ale czy to ważne? Teraz w końcu możemy świętować, Michał 2:57:20, a ja 3:50:58. Poprawiłam się o niemal 53 minuty! Wszystko dzięki regularnym treningom ;-) Dalsza część dnia to istna rozpusta! Nutella i lody od Pati, a na obiad pizza! ;-)
Zdjęcie powyżej ukazało się w czerwcowym numerze Runners World'a. O nim chyba nic nie można napisać. Szczęścia jakie nas ogarnęło opisać się nie da ;-)
To bieganie daje nam tyle radości! Ale o tym wie tylko ten, kto należy do naszej biegowej rodziny ;-)

Aaa i jeszcze jeśli chodzi o zagadkę z oznaczeniami trasy. Garmin 1:0 Organizatorzy :)