9/23/2014

Nie ma miejsca jak dom

Fot. Luks Warmia
W minioną sobotę w moim rodzinnym mieście odbył się III Lidzbarski Bieg Przełajowy, choć nie planowałam startu w tym wydarzeniu to jednak w ostatniej chwili się zgłosiłam. Uznałam, że miło by było urozmaicić trening w strome górki, które jeśli już na treningach się trafią to pokonuję marszem i jeszcze na szczycie daje sobie chwilę na ustabilizowanie oddechu.

Pogoda tego dnia była iście letnia. Słoneczko grzało od samego rana. Czy miałam jakieś konkretne założenia na ten bieg? Niekoniecznie. Trasa mocno pofałdowana, dystans konkretnie nieokreślony, nie było sensu nastawiać się na konkretny czas, a już tym bardziej walczyć o życiówkę. Po godzinie 12 wszyscy biegacze z biegu głównego (wcześniej rozgrywały się biegi w  kategoriach
Fot. Luks Warmia
dzieci i młodzieży) ustawili się na bieżni, gdzie był wyznaczony start. Kilka słów sędziego i ruszyliśmy. Przyznam, że zaczęłam ciut za mocno, tempo 4:30 nie było takim, które jestem w stanie utrzymać na takiej trasie. Wiedziałam, że muszę zwolnić. Na pierwszym kilometrze biegliśmy jeszcze większą grupą, hmm... może nie za dużą, ponieważ startujących było tylko kilkadziesiąt osób, najmocniejsi od razu pognali do przodu tak, że nawet na ich plecy nie mogłam długo popatrzeć, jednak jeszcze przez drugi kilometr miałam w zasięgu swego wzroku jakichkolwiek biegaczy. Drugi tysiączek już nieco wolniej, ale tylko 10 sekund. To tempo było już bardziej komfortowe, jednak ciągle za szybkie
Fot. Luks Warmia
na tę trasę. Na trzecim kilometrze zaczęło się przerzedzać, jednak ciągle widziałam 2 pierwsze kobiety, które gdzieś tam toczyły walkę o pozycję. Totalnie straciłam wszystkich uczestników biegu na największym podbiegu tego dnia. Znałam tę górkę wcześniej jej widok mnie nie zaskoczył, była stroma, była piekielnie stroma i całkiem długa, jednak postanowiłam, że podbiegnę. Po kilkunastu krokach już żałowałam swojej decyzji, serce waliło jak opętane, dyszałam jak parowóz, a ostatnie kroki przed wdrapaniem się na szczyt to już tylko powłóczenie nogami. Ale żeby było ciekawie to po "wbiegnięciu" trzeba było równie stromo zbiec, a zbiegi to moja Pięta Achillesowa. Spojrzałam jeszcze na Garmina - ostatni kilometr zajął mi 5:06, nieźle pomyślałam sobie. Zaczęłam nieudolnie zbiegać i nie wiem czy teraz serce bardziej mi nie biło, stresowałam się nieziemsko, wszędzie pełno wystających korzeni, ale udało się w zdrowiu dotrzeć do poziomu. Przede mną teraz był już ostatni
Fot. Luks Warmia
kilometr z pętli. Przed sobą nie widziałam już totalnie nikogo, obejrzałam się za siebie tam również pustka. Z jednej strony pomyślałam sobie, że to fajnie, biegnę bez ciśnienia, jestem na trzeciej pozycji, chociaż gdzieś w głębi duszy brakowało mi kogoś kto pobudziłby we mnie ducha rywalizacji. Wbiegając na drugą pętlę, a więc przebiegając przez stadion usłyszałam, że jedna z kobiet właśnie z niego wybiega, zaczęłam się zastanawiać czy może by nie spróbować jej gonić. Ale ten pomysł jakoś nie do końca przypadł mi do gustu, zastanowiłam się głębiej i uznałam, że nawet jak wypruję się z siebie flaki i pobiegnę tak jak ostatnio interwały to zdechnę po tym jednym kilometrze i stracę całą przyjemność biegania. Tak więc wypruwanie flaków odłożyłam na później, Na ten sezon mam już trochę startów zaplanowanych, będzie okazja się sprawdzić. Biegnąc tak w samotności zaczęłam się bawić, przebiegając przy płotkach nawet zaczęłam sobie przy nich podskakiwać. Byłam spokojna, ale i moje tempo było za spokojnie, spojrzałam na Garmina, a tam  5:20, no więc moja swoboda się wyjaśniła, odwróciłam się, żeby zobaczyć czy może ktoś mnie goni, jednak pusto. Mimo wszystko uznałam, że przyspieszę, bo ostatnie treningi wykonywałam o wiele szybciej. Troszkę podkręciłam i znowu dobiegłam do wspomnianej wcześniej góry. Teraz pokonywałam ją całkowicie spokojnie, choć oddech i tak przyspieszył. Dobiegając do mety czułam ogromną radość. To był świetny bieg! Zaczęłam sezon od rewelacyjnego startu. Dobra, dobra, z czasu nie mogę być zadowolona, jeśli chcę porównywać go do jakichkolwiek swoich osiągnięć, ale życiówki będę szlifować na asfalcie! Startem docelowym w tym sezonie jest 15. Poznań Maraton :) A w Lidzbarku wywalczyłam 3 miejsce zarówno w klasyfikacji generalnej jak i w kategorii wiekowej, do tego na losowaniu sprzyjało szczęście i stałam się posiadaczką koszulki Teamu BBL :)

9/16/2014

"Chcę mieć więcej endorfiny w mojej krwi :)"

Po maratonie w Krakowie odczuwaliśmy wielką radość, mi dzisiaj wystarczył zwykły 15-kilometrowy trening :)
Po maratonie w Krakowie odczuwaliśmy wielką radość, mi dzisiaj
wystarczył zwykły 15-kilometrowy trening :)
"Iść pobiegać? Za chwilę, za godzinkę... A może w ogóle zrobić sobie wolne?" Taką wewnętrzną rozmowę prowadziłam w pierwszym tygodniu po powrocie do Polski. Totalnie straciłam radość z biegania, wychodząc myślałam tylko o momencie, gdy zatrzymam Garmina i będzie koniec, a później satysfakcja? Skądże, treningowo osiągałam straszne rezultaty, nie było z czego być dumnym. Uznałam, że odpocznę, nie będę się do niczego zmuszać. W Niemczech biegało mi się o wiele łatwiej, ale mój organizm wyeksploatował się doszczętnie, więc kilkudniowa przerwa była tym, czego mi brakowało.

 Od środy nie biegałam i można powiedzieć, że prowadziłam mało sportowy tryb życia. W tym tygodniu wszystko wraca do normy. Poniedziałek jeszcze wolny, standardowo, jak zawsze. Ale na myśl o dzisiejszym treningu nogi aż mi się rwały. Wstałam, wciągnęłam banana, zapiłam sokiem z buraków i chwilę później już łapaliśmy z Garminem satelity. Zastanawiałam się nad dystansem, może by tak półmaratonik? Jednak nie ma co zaszaleć, standardowa 15stka wystarczy. Z takim założeniem ruszyłam, początek z wielkim uśmiechem na twarzy, cieszyłam się sama do siebie. Było mocniej niż zazwyczaj, zaczęłam od tempa 4:53, aby na kolejnym tysiączku przyspieszyć do 4:46. Poleciałam w stronę Wielochowa, tam postanowiłam obiec jezioro. Byłam zachwycona, przebiegałam kolejne kilometry, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Znowu czułam to, czego mi ostatnio brakowało - radość z biegania! Powoli odczuwałam zmęczenie, ale pokonywanie barier ciała dawało mi radość. Słoneczko zaczynało coraz bardziej grzać, ja z Wielochowa postanowiłam polecieć prosto na Redy. Tam tempo nieco spadło, przez chwilę nawet lewa półkula coś mi szeptała, pytając czy to naprawdę jest takie fajne? Ale tak, właśnie tak, było rewelacyjne! Biegłam, planując najbliższe starty i treningi. Pomyślałam nawet o całkiem długim wybieganiu w przyszłym tygodniu. Mam w sobie tyle pozytywnej energii, że pomyślałam, że mogłabym obiec cały świat. Jednak jeszcze nie dzisiaj ;) Póki co z Red wybiegłam w Laudzie i stamtąd już prosto do domu. W sumie pokonałam równo 15 km w czasie 1:14:39 i najważniejsze już chcę znowu biegać!

9/02/2014

50te Losserloop - Polska znów na podium!

Tak się ostatnio złożyło, że totalnie nie miałam czasu na bloga. Wynika to z tego, iż ciągle jestem poza granicami Polski, a więc mój czas wolny jest ograniczony do minimum. Jednak teraz korzystając z okazji, że nie mam nic do roboty, postanowiłam trochę podzielić się swoim biegowym życiem. Poza tym, iż trenuję, regularnie jak nigdy dotąd w Niemczech to jeszcze startuję w zawodach na obczyźnie. I tak tydzień temu trafiło mi się pudło na holenderskiej ziemi. Jak do tego doszło?

A więc od początku zaplanowany mieliśmy start w Losser, w ubiegłym roku startowaliśmy z Michałem i tatą i podczas tego pobytu planowaliśmy to powtórzyć. Plany się nieco zmieniły, jeśli chodzi o udział Michała, któremu dokuczały kontuzje, jednak ja i tata postanowiliśmy pojawić się na starcie 50. Losserloop.

Półmaraton był zaplanowany na godzinę 11:50, a więc po godzinie 8 zjadłam śniadanie, odczekaliśmy, spakowaliśmy się i pojechaliśmy. Szybka, sprawna rejestracja, przypięłam numer do koszulki, aby po chwili stanąć w gronie holenderskich biegaczy na starcie. Szczerze nie zrozumiałam ani jednego słowa speakera, wiedziałam tylko, że muszę biec, gdy po wspólnym odliczaniu, wszyscy wystartowali.

Początek był dosyć szybki, przy owacjach kibiców- mamy, Szymona i Michała nogi same niosły,  pętla kilometrowa po stadionie i ruszliśmy "w miasto" po raz pierwszy (bieg składał się z 4 pętli). Biegło mi się rewelacyjnie, może dlatego, że od samego początku wyszłam na drugą pozycję, chociaż trzymałam tempo lepsze od założonego, czułam, że spokojnie mogę tak biec. W miasteczku grała orkiestra, na trasie było sporo dopingujących kibiców. Po pierwszej pętli czułam, że mogę jeszcze powalczyć o pierwszą pozycję. Wybiegliśmy na drugą pętle i znowu było rewelacyjnie, na ostatnich kilometrach drugiego okrążenia, zaczęła mnie doganiać czołówka biegu na 10-km. Obecność tych zawodników spowodowała, że ja również zaczęłam przyspieszać, śmiałam się do siebie, że chyba idę z ich wiatrem. Wszystko się zmieniło na początku trzeciej pętli.

Wybiegając trzeci raz do miasta poczułam raptowny brak sił, zupełnie jakby ktoś odłączył dopływ prądu. Zaczęłam zwalniać, trochę spanikowałam, zaczęłam mocniej pracować rękami, ale nogi coraz bardziej zwalniały, a w głowie zaczęło się kręcić. Pomyślałam, że wrócę do moich bliskich, że chyba nie dam rady. Powoli zwalniałam, aż w końcu się zatrzymałam, byłam totalnie słaba. Najpierw kucnęłam, później usiadłam na chodnik. Uznałam, że to koniec, potrzebuję pomocy i niech ktoś mnie zaprowadzi z powrotem na stadion, bo o własnych siłach nie pokonam tych 200 metrów. Zdumiałam się, kiedy biegacze zaczęli mnie wyprzedzać bez słowa, ba, nawet samochody mnie mijały i nikt nie zapytał czy mi pomóc. Spędziłam ok. minuty na chodniku i w końcu postanowiłam, że wstanę. Udało się i skoro już tak stałam to postanowiłam,
że przetruchtam kawałek. Odwróciłam się i ciągle nie widziałam żadnej kobiety w pobliżu, a więc ciągle byłam na drugiej pozycji. To trochę poprawiło mój humor, poza tym chyba zaczął działać wciągnięty chwilę wcześniej żel od Agisko. Biegłam przed siebie, pokonując 3 z 4 pętli, jednak już wolniej niż wcześniej.
Próbowałam znaleźć przyczynę swojego zasłabnięcia, bałam się, żeby nic poważnego mi się nie stało, ale skoro czułam, że zaczyna mi się poprawiać, postanowiłam kontynuować bieg. W końcówce okrążenia dołączył do mnie Michał na rowerze, a mijając Szymona i mamę poprosiłam o kolejną porcję żelu, aby jeszcze bardziej naładować swoje akumulatory.

Brat towarzyszył mi również na ostatniej pętli, dzięki niemu wiedziałam, że trzecia kobieta traci do mnie ok. 20 sekund. Po wcześniejszym zasłabnięciu przestałam walczyć o czas, postanowiłam trzymać pozycję i cieszę się niezmiernie, ponieważ mi się udało. W ubiegłym roku Michał stał na drugim stopniu podium w Losser, w tym roku ja obroniłam honor Polaków i nazwisko Sawiczów :)