10/14/2014

15. Poznań Maraton

Przed biegiem jeszcze było wesoło
Ciężko jest mi zabrać się za napisanie tego posta, nigdy wcześniej żaden bieg nie wywołał we mnie tyle emocji. Z jednej strony była radość, z drugiej ból i łzy, ale od początku. Do Poznania wybraliśmy się z Szymonem w sobotni poranek. Podróż polską koleją minęła wyjątkowo szybko i chwilę po 12 już byliśmy w stolicy Wielkopolski. Jako że biuro zawodów zlokalizowane było przy samym dworcu szybko znaleźliśmy się na Expo, które robiło wrażenie. Wiele stanowisk, ciekawe atrakcje. My udaliśmy się po odbiór pakietu, wszystko sprawnie bez kolejek. Przy okazji zahaczyliśmy o pasta party i tutaj, choć słyszeliśmy wiele pozytywnych opinii o organizacji, nieco się zawiedliśmy. Za miskę makaronu i wodę należało zapłacić 2 zł, jednak to co zostało nazwane "bolognese" było jego marną imitacją wykonaną z  podrobów, jak dla mnie mało smaczne, organizatorzy Orlen Warsaw Marathon wypadli w tej kwestii o niebo lepiej. Skoro pasta party było nieudane, postanowiliśmy zorganizować swoje własne i tak po dotarciu do hotelu udaliśmy się do spożywczaka po węglowodany. Sobotnie popołudnie minęło na "ładowaniu" baterii. Już od 17 leżałam z nogami na poduszce, uznałam, że w maratonie nogi będą ważniejsze niż głowa, więc to o ich komfort dbałam. Noc co prawda upłynęła z emocjami, a to ze względu na mecz polskiej reprezentacji, w sąsiednich pokojach biegacze z całego serca i "całymi gardłami" dopingowali Biało-Czerwonych, a w momencie, kiedy padały bramki euforia była ogromna. Ale nie powiem, rano czułam się wyspana. Do tego idealna pogoda, było rześko, nie wiał wiatr. Wyruszając z hotelu czułam ogromne emocje, chciałam, aby już wybiła
Nogi wypoczywały
9, żeby tylko wystartować. Serce waliło jak szalone, kiedy w końcu ustawiłam się w swojej strefie, tam też spotkałam Kamila, z którym wspólnie zaplanowaliśmy zmierzyć się z barierą 3 godzin i 30 minut. Było odliczanie, nadszedł start, ruszyliśmy! W końcu ten moment, lecimy, nogi w końcu niosą, serce się cieszy, głowa zachwycona. Biegniemy z Kamilem, umilając sobie czas rozmową. Początek spokojny, jest dosyć ciasno, więc minimalne starty jakoś nas nie martwią. Tym bardziej, że Michał wcześniej powiedział, że lepiej zacząć nieco spokojniej. Pokonujemy kilometry, śmiejąc się, że dziwna trasa, cały czas zbiegi i zbiegi, jak okazało się później, podbiegów po prostu nie czuliśmy :) Chwilę przed wbiegnięciem na stadion Kamil zostawia mnie na chwilę, a więc murawę INEA Stadion pokonuję samotnie. Kamil dogania mnie po niespełna kilometrze i znowu kilometry mijają w zawrotnym tempie, przy okazji nadrobiliśmy starty z początku. Tylko co zaliczyliśmy pierwszą dychę, a już w nogach mieliśmy kolejne 5 km. Podczas maratonu postanowiliśmy, że zwiedzimy Poznań, jednak trasa prowadzi przez mało urokliwe miejsca. Trzeba przyznać, ze Poznań to bardzo zielone miasto - hm, z naszej perspektywy. Gdzieś w okolicach 17. km czuję mały dyskomfort, zaczyna mi dokuczać kostka, staję się trochę mniej rozmowna, jednak to nie jest ból, który by mi przeszkadzał, ot tak zwyczajne ukłucie, zdarza się. Trochę spadł mi przez to entuzjazm, jednak postanawiam wciągnąć żel z nadzieją, że dawka energii pobudzi mnie i humor wróci. Do połowy Królewskiego Dystansu jest jeszcze ok. Lecimy idealnie, jak nastawieni na 3:30. Jednak później mimowolnie zaczynam zwalniać, Kamil pociesza mnie, że kryzysy to normalna sprawa, że przychodzą, ale i zaraz odchodzą. Myślę sobie, że pewnie ma rację, jednak każdy kolejny krok maluje coraz to większy grymas na twarzy. W końcu na 27. km mówię Kamilowi o przyczynach mojego złego nastroju i informuję, że dobiegam do punktu odżywczego na 30stym kilometrze i tam muszę się zatrzymać i spróbować poprawić buta, bo ból staje się nie do wytrzymania. Tam też proszę Kamila, żeby biegł dalej, a ja postaram się jakoś doczłapać się do mety. Rozdzielamy się, na punkcie korzystam z wody, poprawiam buta, jednak to nie sznurówki są przyczyną mojego bólu. Po minięciu maty na 30stce mam przed sobą zbieg, okrutnie bolesne doświadczenie dla mojej kostki. Stopę próbuje stawiać na wszystkie sposoby, jednak nic nie łagodzi tego uczucia. Tego dnia jest to mój pierwszy bieg, kiedy mam ze sobą telefon, postanawiam go wykorzystać, dzwonię do Szymona i zapłakana informuję go, że nie dotrę na czas i właściwie nie jestem w stanie oszacować, kiedy będę na mecie. Czołgam się dalej, bo już na pewno nie biegnę, myślę o zejściu, ale wizja opuszczenia trasy
mnie przeraża, nie chcę, wierzę, że dam radę. Wspomagam się muzyką, jednak ona nie zagłusza bólu. Lewą nogę już właściwie ciągnę za sobą, wyznaczam sobie odcinki między kolejnymi punktami odżywczymi jako cele. Przy każdym z nich biorę wodę i pomarańczę. Emocje są już ogromne, nie umiem ich pohamować i z oczu lecą mi łzy. Do końca nie wiem czy to ból fizyczny czy też psychiczny. Na 38. kilometrze znów wyciągam telefon, znów dzwonię do Szymona, chcę go uspokoić, żeby się nie martwił, że jestem blisko, jednak początkowo nie potrafię wydusić z siebie ani słowa, jedynie łkam do słuchawki. W końcu informuję Szymona o przebiegu sytuacji i w zamian dostaję słowa otuchy. Już wiem, że te ostanie kilometry pokonam, choćbym miała to zrobić na łokciach, ale minę linię mety i przywiozę medal z Poznania. Ostatni kilometr to ogromny podbieg, jest mnóstwo kibiców, ale do mnie nie docierają już ich słowa, jedyne czego chcę to skończyć ten "bieg". No i udaje się, do mety dobiegam już spokojnie, a kiedy chwilę później spotykam Szymona daję upust emocjom i pozwalam sobie popłakać. Nie tak wyobrażałam sobie ten bieg, wszystko miało być inaczej. Czas 3:59:07 nie jest tym, co mnie satysfakcjonuje, miało być co najmniej pół godziny lepiej! Jednak stało się, nogi nie wymienię, więc leczę tą. Pojawiła się opuchlizna, jednak mam nadzieję szybko się wykurować :) A 15. Poznań Maraton zapisuje się w mojej biegowej historii jako lekcja pokory i poważny sprawdzian dla głowy.