6/29/2014

II Półmaraton Wyspy Sobieszewskiej

Wyjątkowo późno zapadła decyzja o tym, że wystartuję w II Półmaratonie Wyspy Sobieszewskiej im. Wincentego Pola, więc na żaden konkretny czas się nie nastawiałam, chciałam pobiec, zobaczyć trasę, organizację i dobrze się bawić. Przed startem spotkałam się z licznymi opiniami, iż jest to bardzo słaby bieg pod względem organizacyjnym, że oznaczenia trasy są takie, że łatwo się zgubić. Wiele osób na forach odradzało innym wzięcia udziału w tych zawodach. A to jeszcze bardziej pobudzało moją ciekawość, zastanawiałam się, co może być nie tak i dlaczego ludzie tak negatywnie są nastawieni. Wszystko miało wyjaśnić się w sobotę.

Bieg zaplanowany był na godzinę 16, więc nie było konieczne zrywać się z samego rana z łóżka. Mimo wszystko w podróż wyruszyliśmy z Szymonem już o 12. Zawsze wolę być wcześniej przed startem, a z racji, iż organizatorzy uprzedzali, że może być problem z przedostaniem się przez most, tym bardziej wolałam mieć większy zapas czasu. Podróż minęła sprawnie, trasę Sopot-Wyspa Sobieszewska pokonaliśmy w godzinę, korzystając z usług SKM i ZTM Gdańsk. W biurze zawodów odbiór pakietów sprawny, od organizatorów otrzymaliśmy bidon, ręcznik i liczne ulotki. Po dokonaniu wszelkich formalności ruszyliśmy zobaczyć miejsce startu. Oznaczenia od biura zawodów były wręcz perfekcyjne, niemożliwością było nie trafić. Czas do startu upłynął ekspresowo. Chwilę po godzinie 15 postanowiłam się przebrać. I w tym momencie wystawiłam się komarom, które całymi chmarami wbijały się w odsłonięte części mojego ciała. Ależ to było nieprzyjemne, ręce i nogi miałam pokryte milionem "burchli".Uznałam, że w sumie to może i dobrze, bo skupiając się na swędzeniu w czasie biegu, odwrócę głowę od zmęczenia - aj, ja naiwna! Ale po kolei. Start był nieco opóźniony, w ostatniej chwili rozstawiano maty do pomiaru czasu, organizator zagadywał uczestników, jednak emocje już sięgały zenitu. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na trasie, chciałam biec! I w końcu nastał ten moment, wspólnie odliczyliśmy, usłyszeliśmy wystrzał startera no i się zaczęło. W lesie było strasznie parno, biegliśmy po piasku, już na pierwszym kilometrze miałam dość. Byłam okrutnie wymęczona, chyba nigdy dotąd nie czułam się tak słabo już na samym początku. Uznałam, że
Moje cudeńka spisały się rewelacyjnie :)
pewnie zaraz to przejdzie, zaraz zacznę czerpać radość z biegania. Minął drugi kilometr i nadal było okrutnie ciężko, bieganie po piasku to żadna frajda. Marzyłam o skończeniu pierwszej pętli, patrzyłam na oznaczenia kilometrów drugiego okrążenia i tak bardzo chciałam już zaliczać -naste kilometry. Co jakiś czas uwagę zrzędliwej głowy odwracały dyskusje innych biegaczy, a ci poruszali wszystkie możliwie te tematy, przynajmniej na początku biegu, później jakby rezerwy tematów się wyczerpały. Kibiców na trasie było jak na lekarstwo, no bo niby skąd mieliby się tam znaleźć? Biegłam z myślą, żeby tylko widzieć czyjeś plecy, żeby się nie zgubić. Jednak trasa była oznaczona prawidłowo, na każdym kilometrze były oznaczenia, dodatkowo na drzewach były rozwieszone taśmy, a we wszystkich newralgicznych punktach stali strażacy. A ci nieśli nieziemską pomoc na 5. i 15. kilometrze, gdzie zrobili kurtynę wodną. Po pierwszym minięciu ich poczułam, że odzyskuję siły. Chwilę wcześniej z niedowierzaniem spojrzałam na mojego Garmina, tempo biegu było okrutnie wolne. Treningi biegam szybciej, zaczęłam rozmawiać sama ze sobą, pytałam się co jest nie tak, w czym tkwi problem, mówiłam, że to niemożliwe. Być może wyglądało to komicznie, ale naprawdę mówiłam do siebie. Powiew rześkości od strażaków i udało mi się przyspieszyć, z piachu wbiegliśmy na betonowe płyty, być
może to również przyczyniło się do poprawy tempa biegu. Na chwilę poczułam się lepiej, ale zaraz znowu zaczęłam umierać. Miałam tego półmaratonu już dość od samego początku. Było trudno, trudno i jeszcze raz trudno! Na końcu pierwszej pętli był drugi punkt nawadniający, na który stał mój brat. Z daleka pokazałam mu, że chcę, aby wylał kubeczek zimnej wody mi na kark. W dłoń chciałam chwycić wodę od strażaka, wyciągnęłam rękę i niestety poza skórą z jego dłoni pod paznokciami nic nie otrzymałam. Miałam sucho w ustach, wkurzyłam się niemiłosiernie, ale nie chciałam tracić czasu na cofanie się skoro już tyle go straciłam. Na szczęście od razu po wbiegnięciu na drugą pętle usłyszałam za plecami "ktoś Cię goni" to był Michał z kubeczkiem upragnionej wody. Cóż to było za zbawienie! Michał dodał jeszcze, że w końcówce mnie poprowadzi, a więc od tej pory biegłam z myślą, że chcę w końcu spotkać na trasie brata. Pierwsza część drugiej pętli wyjątkowo mi się nie dłużyła, znowu było ciężko biec po tym piasku, ale optymistycznej patrzyłam w przyszłość. Czekałam również na kurtynę wodną. I kiedy w końcu do niej dobiegłam znów poczułam ulgę, ponadto na punkcie odżywczym pojawiły się banany. Byłam już nieziemsko głodna, przed biegiem wciągnęłam żel od Agisko, ale po 15 km już mój organizm go "zużył". Postanowiłam, że pierwszy raz zjem coś na półmaratonie. Ależ mi ten banan smakował, był rozkoszą dla mojego podniebienia. Trzymałam go całą dłonią, żeby za nic w świecie go nie stracić, żeby nie upadł, był taki pyszny. Od skończenia jedzenia myślałam już tylko o dalszych posiłkach. Zastanawiałam się co zjem po wbiegnięciu na metę. W ten sposób znów na chwilę udało mi się odwrócić uwagę głowy od cierpienia z wymęczenia. Niestety tempo biegu ciągle pozostawało fatalne, jeśli gdzieś udało mi się przyspieszyć to za chwilę znów zakopywałam się w piasku. Pogodziłam się z myślą, że to będzie jeden z najgorszych rezultatów uzyskanych przeze mnie na połowie Królewskiego Dystansu. Nie jechałam do Sobieszewa z myślą o biciu życiówek, na nic się nie nastawiałam, więc nie było to dla mnie jakieś traumatyczne doświadczenie. W końcu na 18stym kilometrze spotkałam Michała. Miał ze sobą wodę, którą mnie oblał i dał się napić. Wiedziałam, że meta jest blisko, że mam wsparcie brata. Czułam, że doczołgam się do tej mety. Końcówka również nie była lekka, było oczywiście piaszczyście, a ostatni odcinek to stromy podbieg i taki sam zbieg. Wpadając na metę usłyszałam słowa, że właśnie wbiega zawodniczka z numerem 234 - Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego. Uwielbiam takie momenty, od razu czuję się lepiej, całe zmęczenie zostaje wynagrodzone :)
Ponadto przesympatyczne Panie z organizacji biegu, które przecudownie przywitały mnie na mecie. Naprawdę czułam się jak Mistrzyni Świata. :) Zwykłe słowa wypowiedziane z uśmiechem na twarzy potrafią zdziałać cuda. Do tego pyszna zupka, pycha drożdżówka! Rewelacja, a no i krówki - mniam! Mój głód został zaspokojony. A do tego wsparcie od najbliższych - Szymon, Michał, Pati, rodzice (którzy również dojechali na dekorację) DZIĘKUJĘ KOCHANI :) Po wszystkim poszłam wziąć prysznic, organizatorzy udostępnili szatnie dla kobiet i mężczyzn, więc z odświeżeniem się nie było problemu, nie wiem jak u mężczyzn, ale u kobiet obeszło się bez kolejek. Na metę przybyła także Aga z dziewczynami, więc tego dnia miałam wyjątkowo liczny team :) Do tego okazało się, iż w klasyfikacji wiekowej zajęłam drugie miejsce, super! Naprawdę nie wiem jak było w ubiegłym roku, ale tegoroczna edycja była zorganizowana naprawdę dobrze. Przyczepianie się do czegokolwiek byłoby szukaniem dziury w całym. Był to trudny półmaraton nawet bardzo, powiedziałabym dla twardzieli! Ale po takim biegu jest jeszcze większa satysfakcja z jego ukończenia.

6/16/2014

Niedzielna 30stka!

Wczorajszy trening był tym, czego było mi trzeba. A było to tak:
rano wiadomość od brata o treści "o której startujemy?" potrzebowałam godziny na zabranie się i chwilę po 9 wybiegłam z domu w stronę Gdańska. Zaczęłam bardzo spokojnie, bez pośpiechu, ociężale, wiedziałam, że Michał zaplanował dla nas ponad 20-kilometrowy trening, więc oszczędzałam się póki jeszcze go nie spotkałam :) Moja sielanka nie trwała długo, bo na ok. 3. kilometrze w oczy zaczęły razić mnie pomarańczowe ścigacze brata. Michał palcem pokazał mi, że mam zawrócić, przybiliśmy sobie żółwika i dyla do przodu! I z mojego spokojnego 5:40 trzeba było przyspieszyć do 5:10, ależ to było trudne. Michał co prawda zapytał czy tempo nie jest zbyt szybkie, ale gdzież tam, nie przyznałam się, że zaraz jęzorem będę zamiatać chodniki. Zaczęłam przyzwyczajać się do tempa i było z każdym krokiem lepiej, chociaż najlepiej się poczułam, kiedy zatrzymaliśmy się "za potrzebą", wtedy mogłam odsapnąć, złapać oddech, uspokoić tętno i pognaliśmy dalej. Wylecieliśmy koło Ergo Areny, dolecieliśmy do ulicy Grunwaldzkiej i tam skierowaliśmy się w stronę Sopotu, aby przy ulicy Smolnej wlecieć w las. Podbieg na samym początku leśnych ścieżek sprawił, iż zwolniliśmy, a mimo wszystko serducho waliło, bo mój brat krzyknął "WĄŻ!" i chyba nie żartował jak to mu się często zdarza... Od tamtej pory wzroku nie podnosiłam. Trochę błądziliśmy po lesie, w sumie oboje byliśmy tam pierwszy raz i nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie byliśmy, bo niestety z moją orientacją jest kiepsko, jak ktoś pyta, gdzie biegałam to mówię po prostu "po lesie". I tak wspinaliśmy się, drogi wybieraliśmy "jak popadnie" bądź "jak nam się wydaje", aż w końcu zapytaliśmy starszego pana, który również biegał po lesie, jak dostać się na Osową. Kiedy wydawało się, że już wszystko wiemy, polecieliśmy jak nam wskazano, przecięliśmy ulicę spacerową i znowu wspinaczka. Jęzor miałam już na brodzie, chciałam wracać, ale w nogach mieliśmy dopiero 8 km, więc nie wypadało prosić o zawrócenie. Leciałam za bratem, który dyktował nam tempo, dając mi co jakiś czas chwilę na złapanie oddechu. Dolecieliśmy do kolejnego rozstaju dróg i wtedy postanowiłam włączyć GPS'a, który miał nam pomóc. Nawigacja wskazała nam drogę, wynikało, że do celu mamy już naprawdę niewiele. W głowie zaczęłam sobie nucić, co jakiś czas wydobywając z siebie dźwięki i w końcu oczom naszym ukazał się prześwit! Huuuraa, dotarliśmy, powiedziałam jakiś czas wcześniej Michałowi, że mam ogromną ochotę na Snickera, a on obiecał, że dostanę jak tylko dobiegniemy na Osową. Więc moja radość
była podwójna, po pierwsze koniec wspinaczki, po drugie zjem batona (dodam tylko, że rano nie zdążyłam zjeść śniadania, zamiast tego przed wyjściem wciągnęłam tylko żel od Agisko)! Jednak kiedy byliśmy już na szczycie okazało się, iż nadłożyliśmy trochę kilometrów, bo w miejscu, gdzie sprawdzaliśmy lokalizację na GPS'ie powinniśmy pobiec w drugą stronę... Mimo to do Reala dobiegliśmy! No i dostałam swojego Snickersa! :):):):):):):) Poza batonikiem kolejna misja, wypić izotonika, do tego w rękę dostałam 0,7l wody, Michał powiedział, że umiejętność noszenia wody przydaje się na ultra (ale ciiiiiiiiiiii) :) I kiedy już zaczęliśmy wracać do domu poczułam ogromną moc, śpiewałam już na głos, podziwiałam wszystko, co się dało. Z Owczarni na Oliwę zbiegałam jakby ktoś mnie podłączył do ładowarki i z pełną baterią wypuścił na trening, po kilometrze zaczęły mi boleć trzęsące się "boczki" ;) Ponadto drugim powodem zwolnienia był Michał, który w momencie, kiedy ja zaczęłam tryskać energią, z niego ta energia uchodziła... (już wiem skąd ten efekt ładowania) ;) Kilka razy usłyszałam "jak chcesz to biegnij przodem, możemy się rozdzielić", ale ja wcale tego nie chciałam! Wyszliśmy razem i nie było opcji, żebym zaczęła się ścigać. Na Oliwie mimo, że zwalnialiśmy to tempo i tak wynosiło 5:18, widok takiego tempa na zegarku po prawie 20 km biegu po TPK napawał mnie optymizmem. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby dobić do 30 kilometrów. Wtedy Michał
zapytał czy pobiegnę z nim do targowiska na Przymorzu, odpowiedziałam, że oczywiście! Na to brat odparł, że to dobrze, bo będzie miał więcej motywacji, żeby do tego miejsca dobiec. Skoro brat szukał motywacji uznałam, że nie pozwolę mu się poddać aż do samej klatki i zaproponowałam, że odprowadzę go aż pod drzwi, a i ja nabiegam kilka kilometrów więcej. W drodze z Oliwy na Przymorze spotkaliśmy jeszcze znajomego biegacza Krzyśka. Chyba to była kolejna motywacja dla Michała, gadka szmatka i dobiegliśmy do celu nr 1 - Michał był już pod domem. Piąteczka na pożegnanie i ruszyłam w stronę domu, w międzyczasie pomyślałam, że wyciągnę Szymona z domu, on zaliczy trening w nowych butach, ja nie będę szukała wymówek, żeby skończyć przed 30stym kilometrem. Okazało się, iż Szymon przystał na tę propozycję i zaraz po tym jak wybiegłam z Przymorza spotkaliśmy się na nadmorskich alejkach. Zrobiliśmy jeszcze  przerwę na kolejną porcję żelu od Agisko i zakomunikowałam, że ja przebiegnę jeszcze tylko 4 km i kończę! Szymon nie naciskał, powiedział tylko, że odprowadzi mnie do domu i pobiegnie dalej. Biegło mi się wyjątkowo dobrze, mimo że musieliśmy przeciskać się przez rzesze spacerowiczów. Kiedy już Garmin dał znać, że 28 kilometrów za mną zaczęłam myśleć o jedzeniu, zachciało mi się gofra i ślinka zaczęła ciec, kiedy pomyślałam o toście z szynką i kiedy zaczęłam mówić "zjadłabym tosta z ......" poczułam kamień pod nogą, wiedziałam, że upadnę, ale miałam już tak wykończone mięśnie, że nie miałam siły zapobiec upadkowi, w locie wyłączyłam tylko Garmina i runęłam, wypuszczając wodę z dłoni. Od razu wokół mnie zebrało się kilku spacerowiczów z wyciągniętymi dłońmi, podziękowałam za pomoc, wzięłam wodę i ruszyłam dalej. Łokieć i kolano trochę bolały, ale od domu dzieliły mnie już tylko niecałe 2 kilometry, więc nie było czasu na użalanie się :) Końcówka treningu już przyjemna, 30stka wybiła jeszcze przed domem, ale uznałam, że ostatnie metry już się przejdę i obejrzę swoje brudne kończyny. Okazało się, że nic mi nie jest, ani jednej ryski, więcej brudu niż to warte!