W Przodkowie zjawiliśmy przed godziną 12, a więc było wystarczająco dużo czasu na odebranie pakietu i rozgrzewkę. Michał biegał tą trasą i zdarzyło mu się wspomnieć o podbiegach, ale to co zobaczyłam w czasie zawodów przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Początek zaczęliśmy od zbiegu, aby później móc wspinać się na szczyty. Zaczęłam mocno, jak na mnie za mocno 4:17 min/km to nie jest tempo, które utrzymam przez 11,5 km. Poniósł mnie tłum, ale odrobiona zdrowego rozsądku i powoli zwalniałam. Chociaż może to nie rozsądek, a te wyżyny, z którymi przyszło mi walczyć na trasie? Pewnie i jedno i drugie. Jeszcze po tak górzystej trasie nie było dane mi biegać, może powinien się nazywać Górski Ćwierćmaraton? Odcinków, kiedy nogi mogły odpocząć było jak na lekarstwo. Byłam okropnie zmęczona, a do tego żar z nieba. Słońce grzało bardzo, a ja bez czapki, co najmądrzejsze nie było. Czułam, że mięśnie łydek zaraz mi wyskoczą, jednak skądś czerpałam te siły i walczyłam o jak najlepszą pozycję. Każda kolejna kobieta była moim celem. Jednak do czasu, na ok. 8. km kiedy
zbiegałam i widziałam jaki podbieg mnie czeka zaczęłam wątpić, lewa półkula manipulowała mną jak chciała, a ja nie byłam w stanie się bronić. W głowie rodziła się myśl, że może to jest ten bieg, kiedy zdecyduje się na zejście z trasy. Nie poddałam się! Mimo, że już kiedy Garmin wskazywał 11. km, czyli tak niewiele do końca, moje nogi zaczęły przechodzić do marszu. Wtedy przebiegł koło mnie pewien Pan, który klepnął mnie w plecy i powiedział, żeby się nie poddawać i trzeba walczyć do końca. Coś niesamowitego, co dało mi ogromną moc, pojawił się nawet uśmiech widoczny na zdjęciu i chęć ścigania się z owym biegaczem. Tuż przed metą zaatakowałam i mimo walki ze strony rywala udało mi się o ułamki sekundy postawić stopę z chipem szybciej na mecie. Oczekiwanie na wyniki było długą przeprawą, wywieszanie kartek
skończyło się na akurat kilka pozycji przede mną. Na liście było tylko tyle, że w K 16-29 pierwsza pozycja jest zajęta, niewiadomo co z pozostałymi. Pewności nie miałam, gdyż w końcówce każdy wyprzedzał mnie jak chciał. Wątpliwości rozwiał jeden z organizatorów, który na swojej liście miał podane, iż zajęłam drugą pozycję w swojej kategorii. Ucieszyłam się bardzo! Nie było na co czekać, "trzeba" było iść na dekorację. A tu ZONK! Kiedy przystąpiono do wyczytywania kategorii ja już wręcz się rwałam, aby w końcu tam pójść, organizatorzy wyczytali 3 miejsce i kiedy już padły słowa "2 w kategorii k 16-29 jest..." ja wręcz już się podnosiłam, a tu słyszę "... Laura" Poczułam ogromny zawód, czyli jednak nie dziś. Mina mi zrzedła.... ale tylko na kilka sekund! Bo po chwili do moich uszu do darły słowa "Najlepsza była Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego" O taaaaaaaaak! W końcu dostałam puchar! Mój pierwszy,oby nie ostatni!
A po zawodach nadszedł czas na wyjazd 8 bądź 9 tygodni treningów po płaskich niemiecko-holenderskich szlakach. Już dziś był pierwszy, co prawda skrócony, gdyż o mały włos nie zaspałam, więc aby się nie spóźnić do pracy musiałam zrezygnować z jednego kilometra. Ale o swoich zagranicznych treningach napiszę już wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz