10/21/2013

Wspomnienie weekendu, czyli Żukowska "15"

fot. Daniel Czaja
Gdy emocje już nieco opadły, nadszedł czas, aby podzielić się z wrażeniami z soboty, czyli z Żukowskiej "15". Start zaplanowany był dopiero na godzinę 12:30 w miejscowości Przyjaźń, więc wczesne zrywanie się z łóżka nie było konieczne. Szczerze mówiąc noc przebiegła wyjątkowo spokojnie (w przeciwieństwie do nocy przed II Biegiem Oliwskim). Główną przyczyną zapewne był fakt, iż zamierzałam przebiec treningowo. Na 3 tygodnie przed startem docelowym nie powinnam się narażać na kontuzje i przemęczenia. Cel jest taki, aby 11. listopada być wypoczęta.
Do Przyjaźni dojechaliśmy z Piotrkiem jeszcze przed godziną 12, w kolejce po numer startowy spotkaliśmy Michała. Pogoda nie rozpieszczała, słupek rtęci oscylował w granicach 5 kresek. Pozostawienie kurtki z samochodzie należało do jednej z najtrudniejszych czynności. Ale kiedy numer startowy znajdował się już na piersiach, na nogach "ścigacze", a na zegarkach dochodziła 12:30 oznaczało to jedno - czas się ustawiać. Zazwyczaj na takich mniejszych staję gdzieś bliżej czołówki, tak ok. w 3 linii, jednak nie tego dnia. Tym razem ustawiłam się bliżej końca, wiedząc, że zbyt duża ilość wyprzedzających mnie biegaczy, może spowodować, że obudzi się we mnie chęć rywalizacji i zacznę przyspieszać, a tego nie mogę zrobić, szczególnie na pierwszych 2 kilometrach. Dopiero od 3. km miałam prawo przyspieszać i trzymać tempo do 10. tysiączka. Jakie były plany na ostatnie 5 kilometrów? Albo kontynuować bieg na wyższych obrotach albo po prostu truchtać do mety. Co wybrałam? Wszystko po kolei.

Zanim zaczęło się odliczanie, padło pytanie "Czy wszyscy są?", nastała cisza, więc chyba wszyscy
Serdeczne podziękowania dla pana Bartłomieja z Gdyni
są. I tak 10...9...8...7...6...5...4...3...2...1... RUSZAMY! Mimo, że jestem w końcówce to jest sporo osób, które mnie wyprzedzają, próbuję odwracać od tego swoją uwagę, wiele razy spaliłam się na starcie, np. w Przodkowie, kiedy na pierwszych kilometrach notowałam czasy rzędu 4:20, a do mety dobiegałam z językiem na brodzie. No i przecież ja dzisiaj biegnę treningowo, a w planie mam jasno napisane, że początek spokojny. Już na początku widzę, że byli którzy jednak dali się ponieść, na 1. km mijam pana, który  musi przejść do marszu. Ja kontynuuję bieg, ale z niecierpliwością czekam do, aż na Garminie pojawi się komunikat, że okrążenie drugie dobiegło końca. Czekam, czekam i w końcu nastaje upragniony moment. Wtedy podnoszę kolana nieco wyżej, wybiegam bardziej na środek jezdni i nareszcie to ja wyprzedzam. Mijam sporą grupę biegaczy, wśród nich panią, która okazała się być najstarszą biegaczką. Po kilkuset metrach dobiegam do pana w charakterystycznej zielonej koszulce. Raz on wyprzedza mnie, raz ja go. Trzymamy się tak ok 1,5 kilometra, kiedy dobiega do nas kolejny zawodnik z numerem 77. Wtedy lecimy we trójkę, nie ukrywam, że kiedy panowie są z przodu biegnie mi się nieco lżej, gdyż chowają mnie od wiatru, a ten jest wyjątkowo bezlitosny. Nie pomaga szczególnie na podbiegach. Do pierwszego punktu z wodą dobiegamy razem (6.km), ale tuż za nim naszym oczom ukazuje się całkiem spora górka, tam jeden z moich kompanów jednak zostaje w tyle. Wcale się nie dziwię, gdyż i mnie dopada ból w udach, jedyne co robię to po prostu biegnę z pochyloną głową, nie chcę patrzeć przed siebie, bo szczytu nie widać. W końcu się udaje i najtrudniejszy moment tego biegu za nami, jednak tempo spadło aż do 5:07, kiedy planowo miałam biec po 4:35. Już wtedy rodzi się w mojej głowie myśl, że jednak po 10. km nie zwolnię, będę biec i nadrabiać starty z podbiegów. Kolejne kilometry mijają, a my ciągle biegniemy razem, mimo iż biegniemy ramię w ramię nie wymieniamy ze sobą ani jednego słowa. Wymijamy po kolei wszystkich, którzy nam się nawinął, oj jakie to cudowne uczucie, mieć siły, aby gnać do mety. Nie powiem, że jestem totalnie świeża, ale nie mam powodów, aby narzekać. Nie kontroluję pozycji, nie mam pojęcia ile kobiet jest przede mną, ale
6 najlepszych kobiet!
kiedy na 11.km wyprzedzam panią z teamu BBL myślę sobie, że chyba jest całkiem nieźle. Przed sobą w zasięgu wzroku mam jeszcze tylko jedną dziewczynę, spokojnie, bez zrywów w końcu doganiam także ją. Ona jednak jest jedyną osobą, która podejmuję walkę, jej towarzysz zachęca ją do rywalizacji. Oddech dziewczyny jednak wskazuje na jej zmęczenie, chcąc pokazać, że ja mam siłę (chociaż już zaczynam słabnąć, ale w żaden sposób nie chcę pokazać tego swojej rywalce) przyspieszam, a tempo na tym kilometrze wynosi 4:23. Do mety już mamy bardzo blisko, mogę się trochę wysilić, mój "zając" również dodaje otuchy. Przez kilka minut słyszę jeszcze ciężki oddech rywalki, a to skłania mnie do utrzymywania tempa. Trasa również przestaje być wymagająca, na ostatnich 4 kilometrach podbiegi zmieniają się w zbiegi, a wiatr, który przez 3/4 trasy wiał w twarz, teraz dmucha nam w plecy. W końcu wracamy z wycieczki krajoznawczej do
Zdolni Sawicze
Przyjaźni, a tam ostatni zakręt i niespodziewanie meta, choć liczyłam jeszcze na co najmniej 500 metrów biegu. Szczęśliwa przekraczam linię i w końcu mogę podziękować mojemu towarzyszowi - panu Bartłomiejowi :) Z dwoma medalami na szyi i ogromnym uśmiechem na twarzy spotykam brata, a ten informuje mnie, że chyba w Open zajęłam całkiem niezłą pozycję, aby zweryfikować tę informację, udaję się do stolika przy mecie i proszę o sprawdzenie, chłopak odpowiedzialny za wyniki sprawdza na liście i okazuje się, że jestem 5! To oznacza, że dostanę puchar, gdyż pierwsze 6 kobiet jest nagradzane! :-) Super sprawa! Nie dałam się ponieść na początku, gnałam w końcówce i zostałam tak wyróżniona. Cudowne uczucie, kiedy następuje dekoracja, a organizator wyczytuje, że wśród najlepszych kobiet tego biegu znalazła się "Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego". Nie jednokrotnie nazwisko "Sawicz" zostało wyczytane, gdyż mój brat również stanął tego dnia na podium :) No cóż, rodzeństwo nie tylko na medal, ale również na PUCHAR! :)









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz