6/01/2013

Wspomnienia z Krakowa


Zastanawiałam się o czym powinien być mój kolejny post. Z racji, że na treningach nie robię nic szczególnie ciekawego, postanowiłam, że cofnę się o miesiąc i opiszę 12. Cracovia Maraton i o tym jak udało mi się złamać 4h. 

O tym, że pobiegnę w Krakowie wiedziałam od razu po warszawskim maratonie, razem z bratem po pokonaniu królewskiego dystansu w stolicy zapisaliśmy się na Kraków i już 1. października mieliśmy nadane numery startowe. Czasu było dużo, więc treningi też jeszcze nie były typowo pod maraton, po prostu sobie szurałam.
Dopiero po Nowym Roku nastąpił czas, aby zacząć biegać tak, by z przodu była 3:XX:XX, oczywiście nie planowałam nic innego jak 3:59:59, a po ostatnim maratonie w Warszawie, gdzie uzyskałam czas 4:43:01 wiedziałam, że systematyczne treningi spełnią moje marzenia.
Tak więc biegałam... Najciekawsze były niedzielne wycieczki biegowe, na które zabierał mnie Michał. Oczywiście najbardziej utkwiły mi w pamięci te powyżej 30 km. Raz biegaliśmy po Gdańsku i było bardzo przyjemnie, ale zdarzyło nam się też biegać w Lidzbarku i ten trening akurat już tak przyjemny nie był, jednak " Im więcej potu na treningu, tym mniej krwi w boju" . Mijały kolejne dni, a ja biegałam 4-5 razy w tygodniu, a do tego w dni bez szurania chodziłam na zajęcia ogólnorozwojowe z sekcją LA UG. :) W końcu nastał dzień wyjazdu!

Pati i Michał pojechali dzień wcześniej, więc podróż spędzałam sama, a krótka ona nie była. W końcu po niespełna 11h pojawiłam się w Grodzie Kraka. Pierwsze, co mnie przeraziło to pogoda. Wysiadłam z autokaru i poczułam gorące powietrze, jeszcze bardzo sobie tym głowy nie zawracałam, bo był dopiero piątek i w tamtym momencie chciałam jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Pobłądziłam z godzinkę, ale w końcu dotarłam! Następny dzień rozpoczęliśmy z Michałem od zajęć BBL Kraków, jako środek transportu wybraliśmy nasze buty. Trochę potruchtaliśmy z krakowską ekpią, a resztę część dnia spędziliśmy na zwiedzaniu. Prześliczne miasto, do którego z pewnością wrócę :)
Jednak pogoda nadal różniła się od tej, kiedy najbardziej lubię biegać. Zamiast moich ulubionych 12 stopni, na zewnątrz panował 27 stopniowy upał. Po głowie kręciły mi się różne myśli, o niektórych aż wstyd wspominać. Z bólem serca zaczęłam rezygnować z mojego marzenia, przy takich warunkach było nie do zrealizowania. Chłodziliśmy się jedząc przepyszne lody, po które musieliśmy stać w 40 - minutowej kolejce, warto było! Dzień mijał, upał trwał. W tym czasie na błoniach odbywały się liczne biegi. Super klimat, nastrajający już przed kolejnym dniem, chociaż czy kogokolwiek z nas trzeba było jakoś specjalnie pobudzać? Nie wydaje mi się. Ja już żyłam tylko 28 kwietnia. Czekałam na ten moment od dawna, a był on już tak blisko, emocje ogromne. Jednak jeszcze zanim dzień dobiegł końca, udaliśmy się na wcześniej umówione Pasta Party z nowymi krakowskimi znajomymi. Wspólnie naładowaliśmy nasze organizmy węglowodanami i porozmawialiśmy o biegu. Tego dnia dowiedziałam się o czymś, co zmieniło moje maratońskie odżywianie. 

A mianowicie, trener BBL'owskiego teamu - Krzysztof Janik, zapytany przez Michała o spożywaniu bananów w czasie zawodów, stwierdził, że to kwestia indywidualna, jednak wiele osób ma po nich zgagę. Wiecie co, nie wiem czy ja do tych osób należę czy też moja głowa zadziała, ale następnego dnia czułam ciężar w żołądku po zjedzeniu banana! A przecież zawsze, nawet przed treningami, je jadłam.
Podyskutowaliśmy chwilę o czasach, na które mogliśmy biec, okazało się, że mogłabym maksymalnie celować w 3:36 ;-) Fajnie, ale najpierw 3:59:59! Jeszcze kilka porad i nadszedł czas, aby wrócić do hotelu i przytulić się do poduszki, w końcu to OSTATNIA NOC!
Po kilku godzinach snu nastał wymarzony dzień! Gdy otworzyłam oczy ok. 4 nad ranem, Michał już nie spał. Okno było otwarte i czuć było zimny powiew wiatru. Radość była ogromna, ale przecież do startu było jeszcze 5 godzin, wszystko mogło się zmienić. Na szczęście się nie zmieniło! Pogoda dopisała ;-)
Właśnie nastąpiło załamanie pogody, na zewnątrz było, szaro, deszczowo i ponuro! Czego chcieć więcej? Teraz trzeba było zjeść śniadanie. Przetestowana owsianka z gorzką czekoladą i do tego najpyszniejsze holenderskie ciacho. Jednak spędziliśmy jeszcze trochę czasu w pokoju, więc przed wyjściem był czas na kanapeczki z bułeczki pszennej z masłem orzechowym, miodem i dżemem truskawkowym. Tak naładowani, ruszyliśmy na Krakowskie Błonia. Zanim doszliśmy, przemoczyłam całe buty. Oj, zaczęłam się obawiać, aby nic mnie nie obcierało, jednak emocje wzięły górę i zapomniałam o mokrych stopach!
Do startu pozostało coraz mniej czasu, więc zaczęliśmy się rozgrzewać. Chwila truchtania, kilka ćwiczeń i mogliśmy się ustawiać w swoich strefach. Pożegnałam się z bratem, życząc mu powodzenia i zaczęłam szukać mojego miejsca. Stanęłam między balonikami na 3:45 a 4:00. Obok mnie dostrzegłam Łukasza, który również tego dnia chciał złamać 4h. Jednak nasze taktyki się nieco różniły, więc nie było opcji, abyśmy biegli razem. Swoją drogą cieszyłam się z tego powodu, ponieważ nie wiedząc czemu, bardzo nie lubię z kimś biec. Mogę chwilę porozmawiać, ale nie całą trasę. Czuję pewien dyskomfort psychiczny, który utrudnia mi bieganie.
Ale nie o tym... Gdy już wszyscy odnaleźli swoje miejsca, zaczęło się wielkie odliczanie 5...4 ...3...2...1... START! I ruszyliśmy ;-) Najpierw okrążyliśmy błonia, atmosfera jeszcze gorąca, większość rozmawia, wszyscy w wyśmienitych humorach. Ja czuję moc w nogach, chcę biec i wiem, że nic mnie nie zatrzyma. Wbiegamy na 8. km, a tam transparent "Bądź optymistą, meta jest blisko". Dziękuję osobom, które go wykonały, bo patrząc się na niego śmiałam się długo, a później przez całą trasę, sobie powtarzałam te słowa.

Humor dopisywał, jednak bałam się 30. km, czekałam na ścianę. Ciągle biegłam i nawet nie wiedziałam, kiedy mijały kolejne kilometry. Trochę pokropił deszcz, jednak w niczym nam nie przeszkadzał, wręcz był przyjemnym odświeżeniem. Moje tempo było w porządku, spokojne, nie szarpane. Nastał 18. km, a moim oczom ukazała się czołówka biegu. Mieli już w nogach ok. 32 km, ale to nic, pomyślałam, ja też za jakiś czas będę w tym miejscu, co oni. Biegnę dalej, pokonując kolejne kilometry w granicach 5:20 - 5:30 min/km. W końcu zaczynam czuć pewien dyskomfort, mam za mocno zaciśnięte sznurówki i zaczyna drętwieć mi stopa, do tego moja klubowa koszulka obciera mnie pod pachą, żeby nie czuć bólu, muszę szerzej pracować ręką. Pokonałam już połowę trasy, więc na pewno nie zejdę, a na pewno też się nie zatrzymam, nie chcę być OMC ( O Mało Co) Maratończykiem, chcę być 100% Maratończykiem!! Co chwilę odciągam moje myśli od bólu i skupiam się na czymś innym, aż nagle widzę nadbiegającego z naprzeciwka mojego brata! ;-) Miał 7 km przewagi, krzyknęłam coś do niego, spojrzałam na zegarek i wiedziałam, że on spełni swoje marzenie i złamie 3 godziny! Oczywiście się nie pomyliłam ;-) Jednak mój bieg ciągle trwa, ja mam do przebiegnięcia jeszcze nie 10 km jak Michał, a 17! Nawadniam się na każdym punkcie odżywczym, biorę nawet po 2 kubeczki izotonika i jeden z wodą. Wszystko oczywiście w biegu, nie ma mowy o zatrzymywaniu (ależ miałam szczęście, że nie rozwiązał mi się but).
Nie sięgam już po banany, nie chcę rewolucji w moim żołądku. Raz wzięłam kostkę czekolady, a raczej wyrobu czekoladopodobnego, było to tak nie dobre, że musiałam zwrócić wszystko na chodnik. Na stołach widzę również kostki cukru, jednak nigdy ich nie testowałam, więc nie ma co ryzykować. Coraz bardziej zaczyna dokuczać mi stopa, chcąc ją pobudzić uderzam nią mocniej o podłoże. Nie ma opcji, aby ona mnie powstrzymała, przecież jestem coraz bliżej spełnienia swojego marzenia! Wiedziałam, że na 28. km jest moment, kiedy zawracamy i biegniemy już prosto na metę. Gdy w końcu do niego docieram, śmieję się sama do siebie i zapominam o jakimkolwiek bólu. Ja śmigam ciągle do przodu, a na poboczu widzę ludzi, którzy przegrali ze swoimi słabościami, kontuzjami i musieli zejść z trasy. Straszna sprawa, ale dłuższe zastanawianie się nad tym na pewno pozytywnie mnie nie naładuje, więc zapominam o tym, biegnę dalej i na 30. km widzę plecy Łukasza, podbiegam i zachęcam go do dalszego biegu na złamanie 4h, odrzekł tylko, żebym biegła i wygrała z tymi 4 godzinami, bo jemu już się to nie uda. Mówi - ma, myślę sobie! ;-) Dwa razy powtarzać nie trzeba. Mam w nogach 30 km, więc pytam się, gdzie jest ściana?! Nie ma? Przesunęli? Z ciekawością pokonuję kolejne tysiączki. Coś zaczyna się dziać, wiatr wieje coraz bardziej, a my wbiegamy na bulwar. Biegniemy wzdłuż Wisły i gdyby nie fakt, że do mety już tylko 7 km, byłoby ciężko. Teraz niesie mnie już tylko wizja mety. Mam przed oczami siebie samą z Garminem w ręku, na którego wyświetlaczu jest 3:59:59. Na każdym kolejnym kilometrze jest ciężko, patrzę na Wisłę i tak bardzo chce mi się do niej wskoczyć. Demotywują mnie bardzo oznaczenia na trasie, wg. mojego Garmina jest już 37 km 700m, a przed oczami ukazuje się mata pomiarowa i dziewczyna z tabliczką 37km. Myślę sobie no nie, aż taka różnica? Przecież to niemożliwe. Jeszcze rano śmiałam się, że ja spokojnie dam radę, ale żeby mój Garmin miał siły (zawsze przed zawodami rozładowuję stres różnymi głupimi żartami), a tu teraz taka zagwostka, Garmin się myli czy organizatorzy? Zagadka rozwiąże się na mecie. Mi nie pozostaje nic innego jak gnanie przed siebie. No i w końcu upragniony moment, uciekamy od Wisły, ale żeby nie było tak łatwo to jeszcze podbieg.

Nie stanowi on jednak wielkiego problemu, nie pod takie górki się wbiega na każdym treningu. W końcu z powrotem jestem na błoniach, muszę je jeszcze tylko obiec i koniec! Okazuje się, że skracamy je trochę w porównaniu do pierwszych kilometrów maratonu. No i w końcu ostatnia prosta, mnóstwo kibiców! A tu słyszę jak brat krzyczy, aby wyprzedzała wszystkich i biegła. Bez zastanowienia przyśpieszam, wyprzedzam iiiiiiiiii wpadam na metę! W międzyczasie słyszę, że ktoś jeszcze mnie woła, okazuje się, że to Smoła (koleżanka ze studiów), która będąc w Krakowie przyszła na metę! ;-) Ten doping poniósł mnie w końcowej przygodzie z 12. Cracovia Maraton,który pokonałam w czasie netto 3:50:58!!!!!
Od tej chwili jestem 100% Maratończykiem ;-) Po 1,5 roku na biegowych ścieżkach dołączyłam do kręgu ludzi, pokonujących Królewski Dystans BEZ ZATRZYMYWANIA SIĘ! To chyba było dla mnie najważniejsze, bo przecież miałam już pokonany jeden maraton, ale to nie to samo, bo w Warszawie, zatrzymywałam się i przechodziłam do marszu przy punktach odżywczych, w Krakowie nie! Po przekroczeniu ostatniej maty pomiarowej i otrzymaniu medalu siadam na ławeczkę i w końcu zdejmuję buty! Stopa zbyt ładnie nie wygląda, ale czy to ważne? Teraz w końcu możemy świętować, Michał 2:57:20, a ja 3:50:58. Poprawiłam się o niemal 53 minuty! Wszystko dzięki regularnym treningom ;-) Dalsza część dnia to istna rozpusta! Nutella i lody od Pati, a na obiad pizza! ;-)
Zdjęcie powyżej ukazało się w czerwcowym numerze Runners World'a. O nim chyba nic nie można napisać. Szczęścia jakie nas ogarnęło opisać się nie da ;-)
To bieganie daje nam tyle radości! Ale o tym wie tylko ten, kto należy do naszej biegowej rodziny ;-)

Aaa i jeszcze jeśli chodzi o zagadkę z oznaczeniami trasy. Garmin 1:0 Organizatorzy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz