11/10/2014

Booster Night Vision, moja subiektywna ocena

Wraz z końcem czerwca do mojego biegowego stroju dołączyły opaski kompresyjne. Przyznam szczerze, że od bardzo dawna chciałam poczuć jak to jest biegać w kompresji. Mój wybór padł na opaski Booster Night Vision od firmy BV Sport. Ekscytacja była ogromna, kiedy w końcu trafiły w moje ręce,  docelowo na nogi. Przygotowałam się pod względem teoretycznym. Przeczytałam wszystko to, co pisał o nich producent i według tego dzięki tym opaskom moje mięśnie będą się wolniej męczyły, ponadto to poprawi się ich kurczliwość i będą bardziej wzmocnione, poprawi się wydolność sportowa, moje nogi będą dłużej "lekkie" i opóźnione będą skurcze. Więc kiedy w końcu otworzyłam paczkę i wciągnęłam je na łydki miałam ochotę wyjść i przebiec ultramaraton! Ale resztki racjonalnego myślenia szybko przywróciły mnie na ziemię, bo jak to jest możliwe, że zakładasz opaski i już możesz biegać dłużej, szybciej, lepiej? 
Idealne na wycieczki biegowe


Moje początki z Boosterami były inne niż się spodziewałam. Łydki nie były przyzwyczajone, że cokolwiek je trzyma, do tej pory mogły swobodnie "wibrować" przy każdym kroku. Fakt, że coś je ściskało początkowo sprawiał, że czułam dyskomfort, jednak po kilku kilometrach wszystko minęło i zaczęłam biegać swobodnie, bez chęci podrapania łydki. Biegało mi się dobrze, przestałam w końcu czuć, że coś mam, bardzo dobrze trzymały łydkę, a co ważne nie zsuwały się, jednak to jak wiele mi dała kompresja odczułam dopiero w wakacje, kiedy to serwowałam sobie pobudki o 4, trening i później ponad 8 godzin stania w miejscu. Moje nogi były naprawdę w fatalnym stanie, bolały mnie okrutnie, aż do czasu kiedy wyciągnęłam z walizki Boostery. Podczas treningów w końcu przestały boleć mnie mięśnie, w końcu mogłam biec swobodnie i cieszyć się z kolejnych kilometrów, zamiast jak wcześniej myśleć o zakończeniu treningu, łydka mniej drgała, mniej wstrząsów otrzymywała i mimo, że producent zaleca akurat
te opaski stosować tylko podczas treningów, ja postanowiłam założyć je również kilka razy do pracy. Nie żałowałam swojej decyzji, może gdzieś w głowie coś "uwierało", że jednak nie takie jest ich przeznaczenie, więc po krótkim czasie zaprzestałam tej praktyki, zakładając je tylko na treningi. Śmiało mogę stwierdzić, że opaski zredukowały ból mięśni do zera, a wiadomo - bez bólu biega się lepiej!

Opaski Booster Night Vision to pierwsza moja styczność z tego typu sprzętem. Teraz, po 5 miesiącach stosowania mogę śmiało stwierdzić, że jestem z nich bardzo, ale to bardzo zadowolona. Wykonane są z materiału wysokiej
Paliwo+opaski=1/2 sukcesu
jakości, doskonale trzymającego mięśnie łydki, po niemalże pół roku nie widać żadnego śladu użytkowania, zero przetarć, pęknięć. Cudów (jak to w życiu) niestety nie ma, bez treningu, w samych opaskach szybciej nie biegam, jednak dzięki przyspieszonej regeneracji mam więcej ochoty do trenowania! :)

10/14/2014

15. Poznań Maraton

Przed biegiem jeszcze było wesoło
Ciężko jest mi zabrać się za napisanie tego posta, nigdy wcześniej żaden bieg nie wywołał we mnie tyle emocji. Z jednej strony była radość, z drugiej ból i łzy, ale od początku. Do Poznania wybraliśmy się z Szymonem w sobotni poranek. Podróż polską koleją minęła wyjątkowo szybko i chwilę po 12 już byliśmy w stolicy Wielkopolski. Jako że biuro zawodów zlokalizowane było przy samym dworcu szybko znaleźliśmy się na Expo, które robiło wrażenie. Wiele stanowisk, ciekawe atrakcje. My udaliśmy się po odbiór pakietu, wszystko sprawnie bez kolejek. Przy okazji zahaczyliśmy o pasta party i tutaj, choć słyszeliśmy wiele pozytywnych opinii o organizacji, nieco się zawiedliśmy. Za miskę makaronu i wodę należało zapłacić 2 zł, jednak to co zostało nazwane "bolognese" było jego marną imitacją wykonaną z  podrobów, jak dla mnie mało smaczne, organizatorzy Orlen Warsaw Marathon wypadli w tej kwestii o niebo lepiej. Skoro pasta party było nieudane, postanowiliśmy zorganizować swoje własne i tak po dotarciu do hotelu udaliśmy się do spożywczaka po węglowodany. Sobotnie popołudnie minęło na "ładowaniu" baterii. Już od 17 leżałam z nogami na poduszce, uznałam, że w maratonie nogi będą ważniejsze niż głowa, więc to o ich komfort dbałam. Noc co prawda upłynęła z emocjami, a to ze względu na mecz polskiej reprezentacji, w sąsiednich pokojach biegacze z całego serca i "całymi gardłami" dopingowali Biało-Czerwonych, a w momencie, kiedy padały bramki euforia była ogromna. Ale nie powiem, rano czułam się wyspana. Do tego idealna pogoda, było rześko, nie wiał wiatr. Wyruszając z hotelu czułam ogromne emocje, chciałam, aby już wybiła
Nogi wypoczywały
9, żeby tylko wystartować. Serce waliło jak szalone, kiedy w końcu ustawiłam się w swojej strefie, tam też spotkałam Kamila, z którym wspólnie zaplanowaliśmy zmierzyć się z barierą 3 godzin i 30 minut. Było odliczanie, nadszedł start, ruszyliśmy! W końcu ten moment, lecimy, nogi w końcu niosą, serce się cieszy, głowa zachwycona. Biegniemy z Kamilem, umilając sobie czas rozmową. Początek spokojny, jest dosyć ciasno, więc minimalne starty jakoś nas nie martwią. Tym bardziej, że Michał wcześniej powiedział, że lepiej zacząć nieco spokojniej. Pokonujemy kilometry, śmiejąc się, że dziwna trasa, cały czas zbiegi i zbiegi, jak okazało się później, podbiegów po prostu nie czuliśmy :) Chwilę przed wbiegnięciem na stadion Kamil zostawia mnie na chwilę, a więc murawę INEA Stadion pokonuję samotnie. Kamil dogania mnie po niespełna kilometrze i znowu kilometry mijają w zawrotnym tempie, przy okazji nadrobiliśmy starty z początku. Tylko co zaliczyliśmy pierwszą dychę, a już w nogach mieliśmy kolejne 5 km. Podczas maratonu postanowiliśmy, że zwiedzimy Poznań, jednak trasa prowadzi przez mało urokliwe miejsca. Trzeba przyznać, ze Poznań to bardzo zielone miasto - hm, z naszej perspektywy. Gdzieś w okolicach 17. km czuję mały dyskomfort, zaczyna mi dokuczać kostka, staję się trochę mniej rozmowna, jednak to nie jest ból, który by mi przeszkadzał, ot tak zwyczajne ukłucie, zdarza się. Trochę spadł mi przez to entuzjazm, jednak postanawiam wciągnąć żel z nadzieją, że dawka energii pobudzi mnie i humor wróci. Do połowy Królewskiego Dystansu jest jeszcze ok. Lecimy idealnie, jak nastawieni na 3:30. Jednak później mimowolnie zaczynam zwalniać, Kamil pociesza mnie, że kryzysy to normalna sprawa, że przychodzą, ale i zaraz odchodzą. Myślę sobie, że pewnie ma rację, jednak każdy kolejny krok maluje coraz to większy grymas na twarzy. W końcu na 27. km mówię Kamilowi o przyczynach mojego złego nastroju i informuję, że dobiegam do punktu odżywczego na 30stym kilometrze i tam muszę się zatrzymać i spróbować poprawić buta, bo ból staje się nie do wytrzymania. Tam też proszę Kamila, żeby biegł dalej, a ja postaram się jakoś doczłapać się do mety. Rozdzielamy się, na punkcie korzystam z wody, poprawiam buta, jednak to nie sznurówki są przyczyną mojego bólu. Po minięciu maty na 30stce mam przed sobą zbieg, okrutnie bolesne doświadczenie dla mojej kostki. Stopę próbuje stawiać na wszystkie sposoby, jednak nic nie łagodzi tego uczucia. Tego dnia jest to mój pierwszy bieg, kiedy mam ze sobą telefon, postanawiam go wykorzystać, dzwonię do Szymona i zapłakana informuję go, że nie dotrę na czas i właściwie nie jestem w stanie oszacować, kiedy będę na mecie. Czołgam się dalej, bo już na pewno nie biegnę, myślę o zejściu, ale wizja opuszczenia trasy
mnie przeraża, nie chcę, wierzę, że dam radę. Wspomagam się muzyką, jednak ona nie zagłusza bólu. Lewą nogę już właściwie ciągnę za sobą, wyznaczam sobie odcinki między kolejnymi punktami odżywczymi jako cele. Przy każdym z nich biorę wodę i pomarańczę. Emocje są już ogromne, nie umiem ich pohamować i z oczu lecą mi łzy. Do końca nie wiem czy to ból fizyczny czy też psychiczny. Na 38. kilometrze znów wyciągam telefon, znów dzwonię do Szymona, chcę go uspokoić, żeby się nie martwił, że jestem blisko, jednak początkowo nie potrafię wydusić z siebie ani słowa, jedynie łkam do słuchawki. W końcu informuję Szymona o przebiegu sytuacji i w zamian dostaję słowa otuchy. Już wiem, że te ostanie kilometry pokonam, choćbym miała to zrobić na łokciach, ale minę linię mety i przywiozę medal z Poznania. Ostatni kilometr to ogromny podbieg, jest mnóstwo kibiców, ale do mnie nie docierają już ich słowa, jedyne czego chcę to skończyć ten "bieg". No i udaje się, do mety dobiegam już spokojnie, a kiedy chwilę później spotykam Szymona daję upust emocjom i pozwalam sobie popłakać. Nie tak wyobrażałam sobie ten bieg, wszystko miało być inaczej. Czas 3:59:07 nie jest tym, co mnie satysfakcjonuje, miało być co najmniej pół godziny lepiej! Jednak stało się, nogi nie wymienię, więc leczę tą. Pojawiła się opuchlizna, jednak mam nadzieję szybko się wykurować :) A 15. Poznań Maraton zapisuje się w mojej biegowej historii jako lekcja pokory i poważny sprawdzian dla głowy.

9/23/2014

Nie ma miejsca jak dom

Fot. Luks Warmia
W minioną sobotę w moim rodzinnym mieście odbył się III Lidzbarski Bieg Przełajowy, choć nie planowałam startu w tym wydarzeniu to jednak w ostatniej chwili się zgłosiłam. Uznałam, że miło by było urozmaicić trening w strome górki, które jeśli już na treningach się trafią to pokonuję marszem i jeszcze na szczycie daje sobie chwilę na ustabilizowanie oddechu.

Pogoda tego dnia była iście letnia. Słoneczko grzało od samego rana. Czy miałam jakieś konkretne założenia na ten bieg? Niekoniecznie. Trasa mocno pofałdowana, dystans konkretnie nieokreślony, nie było sensu nastawiać się na konkretny czas, a już tym bardziej walczyć o życiówkę. Po godzinie 12 wszyscy biegacze z biegu głównego (wcześniej rozgrywały się biegi w  kategoriach
Fot. Luks Warmia
dzieci i młodzieży) ustawili się na bieżni, gdzie był wyznaczony start. Kilka słów sędziego i ruszyliśmy. Przyznam, że zaczęłam ciut za mocno, tempo 4:30 nie było takim, które jestem w stanie utrzymać na takiej trasie. Wiedziałam, że muszę zwolnić. Na pierwszym kilometrze biegliśmy jeszcze większą grupą, hmm... może nie za dużą, ponieważ startujących było tylko kilkadziesiąt osób, najmocniejsi od razu pognali do przodu tak, że nawet na ich plecy nie mogłam długo popatrzeć, jednak jeszcze przez drugi kilometr miałam w zasięgu swego wzroku jakichkolwiek biegaczy. Drugi tysiączek już nieco wolniej, ale tylko 10 sekund. To tempo było już bardziej komfortowe, jednak ciągle za szybkie
Fot. Luks Warmia
na tę trasę. Na trzecim kilometrze zaczęło się przerzedzać, jednak ciągle widziałam 2 pierwsze kobiety, które gdzieś tam toczyły walkę o pozycję. Totalnie straciłam wszystkich uczestników biegu na największym podbiegu tego dnia. Znałam tę górkę wcześniej jej widok mnie nie zaskoczył, była stroma, była piekielnie stroma i całkiem długa, jednak postanowiłam, że podbiegnę. Po kilkunastu krokach już żałowałam swojej decyzji, serce waliło jak opętane, dyszałam jak parowóz, a ostatnie kroki przed wdrapaniem się na szczyt to już tylko powłóczenie nogami. Ale żeby było ciekawie to po "wbiegnięciu" trzeba było równie stromo zbiec, a zbiegi to moja Pięta Achillesowa. Spojrzałam jeszcze na Garmina - ostatni kilometr zajął mi 5:06, nieźle pomyślałam sobie. Zaczęłam nieudolnie zbiegać i nie wiem czy teraz serce bardziej mi nie biło, stresowałam się nieziemsko, wszędzie pełno wystających korzeni, ale udało się w zdrowiu dotrzeć do poziomu. Przede mną teraz był już ostatni
Fot. Luks Warmia
kilometr z pętli. Przed sobą nie widziałam już totalnie nikogo, obejrzałam się za siebie tam również pustka. Z jednej strony pomyślałam sobie, że to fajnie, biegnę bez ciśnienia, jestem na trzeciej pozycji, chociaż gdzieś w głębi duszy brakowało mi kogoś kto pobudziłby we mnie ducha rywalizacji. Wbiegając na drugą pętlę, a więc przebiegając przez stadion usłyszałam, że jedna z kobiet właśnie z niego wybiega, zaczęłam się zastanawiać czy może by nie spróbować jej gonić. Ale ten pomysł jakoś nie do końca przypadł mi do gustu, zastanowiłam się głębiej i uznałam, że nawet jak wypruję się z siebie flaki i pobiegnę tak jak ostatnio interwały to zdechnę po tym jednym kilometrze i stracę całą przyjemność biegania. Tak więc wypruwanie flaków odłożyłam na później, Na ten sezon mam już trochę startów zaplanowanych, będzie okazja się sprawdzić. Biegnąc tak w samotności zaczęłam się bawić, przebiegając przy płotkach nawet zaczęłam sobie przy nich podskakiwać. Byłam spokojna, ale i moje tempo było za spokojnie, spojrzałam na Garmina, a tam  5:20, no więc moja swoboda się wyjaśniła, odwróciłam się, żeby zobaczyć czy może ktoś mnie goni, jednak pusto. Mimo wszystko uznałam, że przyspieszę, bo ostatnie treningi wykonywałam o wiele szybciej. Troszkę podkręciłam i znowu dobiegłam do wspomnianej wcześniej góry. Teraz pokonywałam ją całkowicie spokojnie, choć oddech i tak przyspieszył. Dobiegając do mety czułam ogromną radość. To był świetny bieg! Zaczęłam sezon od rewelacyjnego startu. Dobra, dobra, z czasu nie mogę być zadowolona, jeśli chcę porównywać go do jakichkolwiek swoich osiągnięć, ale życiówki będę szlifować na asfalcie! Startem docelowym w tym sezonie jest 15. Poznań Maraton :) A w Lidzbarku wywalczyłam 3 miejsce zarówno w klasyfikacji generalnej jak i w kategorii wiekowej, do tego na losowaniu sprzyjało szczęście i stałam się posiadaczką koszulki Teamu BBL :)

9/16/2014

"Chcę mieć więcej endorfiny w mojej krwi :)"

Po maratonie w Krakowie odczuwaliśmy wielką radość, mi dzisiaj wystarczył zwykły 15-kilometrowy trening :)
Po maratonie w Krakowie odczuwaliśmy wielką radość, mi dzisiaj
wystarczył zwykły 15-kilometrowy trening :)
"Iść pobiegać? Za chwilę, za godzinkę... A może w ogóle zrobić sobie wolne?" Taką wewnętrzną rozmowę prowadziłam w pierwszym tygodniu po powrocie do Polski. Totalnie straciłam radość z biegania, wychodząc myślałam tylko o momencie, gdy zatrzymam Garmina i będzie koniec, a później satysfakcja? Skądże, treningowo osiągałam straszne rezultaty, nie było z czego być dumnym. Uznałam, że odpocznę, nie będę się do niczego zmuszać. W Niemczech biegało mi się o wiele łatwiej, ale mój organizm wyeksploatował się doszczętnie, więc kilkudniowa przerwa była tym, czego mi brakowało.

 Od środy nie biegałam i można powiedzieć, że prowadziłam mało sportowy tryb życia. W tym tygodniu wszystko wraca do normy. Poniedziałek jeszcze wolny, standardowo, jak zawsze. Ale na myśl o dzisiejszym treningu nogi aż mi się rwały. Wstałam, wciągnęłam banana, zapiłam sokiem z buraków i chwilę później już łapaliśmy z Garminem satelity. Zastanawiałam się nad dystansem, może by tak półmaratonik? Jednak nie ma co zaszaleć, standardowa 15stka wystarczy. Z takim założeniem ruszyłam, początek z wielkim uśmiechem na twarzy, cieszyłam się sama do siebie. Było mocniej niż zazwyczaj, zaczęłam od tempa 4:53, aby na kolejnym tysiączku przyspieszyć do 4:46. Poleciałam w stronę Wielochowa, tam postanowiłam obiec jezioro. Byłam zachwycona, przebiegałam kolejne kilometry, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Znowu czułam to, czego mi ostatnio brakowało - radość z biegania! Powoli odczuwałam zmęczenie, ale pokonywanie barier ciała dawało mi radość. Słoneczko zaczynało coraz bardziej grzać, ja z Wielochowa postanowiłam polecieć prosto na Redy. Tam tempo nieco spadło, przez chwilę nawet lewa półkula coś mi szeptała, pytając czy to naprawdę jest takie fajne? Ale tak, właśnie tak, było rewelacyjne! Biegłam, planując najbliższe starty i treningi. Pomyślałam nawet o całkiem długim wybieganiu w przyszłym tygodniu. Mam w sobie tyle pozytywnej energii, że pomyślałam, że mogłabym obiec cały świat. Jednak jeszcze nie dzisiaj ;) Póki co z Red wybiegłam w Laudzie i stamtąd już prosto do domu. W sumie pokonałam równo 15 km w czasie 1:14:39 i najważniejsze już chcę znowu biegać!

9/02/2014

50te Losserloop - Polska znów na podium!

Tak się ostatnio złożyło, że totalnie nie miałam czasu na bloga. Wynika to z tego, iż ciągle jestem poza granicami Polski, a więc mój czas wolny jest ograniczony do minimum. Jednak teraz korzystając z okazji, że nie mam nic do roboty, postanowiłam trochę podzielić się swoim biegowym życiem. Poza tym, iż trenuję, regularnie jak nigdy dotąd w Niemczech to jeszcze startuję w zawodach na obczyźnie. I tak tydzień temu trafiło mi się pudło na holenderskiej ziemi. Jak do tego doszło?

A więc od początku zaplanowany mieliśmy start w Losser, w ubiegłym roku startowaliśmy z Michałem i tatą i podczas tego pobytu planowaliśmy to powtórzyć. Plany się nieco zmieniły, jeśli chodzi o udział Michała, któremu dokuczały kontuzje, jednak ja i tata postanowiliśmy pojawić się na starcie 50. Losserloop.

Półmaraton był zaplanowany na godzinę 11:50, a więc po godzinie 8 zjadłam śniadanie, odczekaliśmy, spakowaliśmy się i pojechaliśmy. Szybka, sprawna rejestracja, przypięłam numer do koszulki, aby po chwili stanąć w gronie holenderskich biegaczy na starcie. Szczerze nie zrozumiałam ani jednego słowa speakera, wiedziałam tylko, że muszę biec, gdy po wspólnym odliczaniu, wszyscy wystartowali.

Początek był dosyć szybki, przy owacjach kibiców- mamy, Szymona i Michała nogi same niosły,  pętla kilometrowa po stadionie i ruszliśmy "w miasto" po raz pierwszy (bieg składał się z 4 pętli). Biegło mi się rewelacyjnie, może dlatego, że od samego początku wyszłam na drugą pozycję, chociaż trzymałam tempo lepsze od założonego, czułam, że spokojnie mogę tak biec. W miasteczku grała orkiestra, na trasie było sporo dopingujących kibiców. Po pierwszej pętli czułam, że mogę jeszcze powalczyć o pierwszą pozycję. Wybiegliśmy na drugą pętle i znowu było rewelacyjnie, na ostatnich kilometrach drugiego okrążenia, zaczęła mnie doganiać czołówka biegu na 10-km. Obecność tych zawodników spowodowała, że ja również zaczęłam przyspieszać, śmiałam się do siebie, że chyba idę z ich wiatrem. Wszystko się zmieniło na początku trzeciej pętli.

Wybiegając trzeci raz do miasta poczułam raptowny brak sił, zupełnie jakby ktoś odłączył dopływ prądu. Zaczęłam zwalniać, trochę spanikowałam, zaczęłam mocniej pracować rękami, ale nogi coraz bardziej zwalniały, a w głowie zaczęło się kręcić. Pomyślałam, że wrócę do moich bliskich, że chyba nie dam rady. Powoli zwalniałam, aż w końcu się zatrzymałam, byłam totalnie słaba. Najpierw kucnęłam, później usiadłam na chodnik. Uznałam, że to koniec, potrzebuję pomocy i niech ktoś mnie zaprowadzi z powrotem na stadion, bo o własnych siłach nie pokonam tych 200 metrów. Zdumiałam się, kiedy biegacze zaczęli mnie wyprzedzać bez słowa, ba, nawet samochody mnie mijały i nikt nie zapytał czy mi pomóc. Spędziłam ok. minuty na chodniku i w końcu postanowiłam, że wstanę. Udało się i skoro już tak stałam to postanowiłam,
że przetruchtam kawałek. Odwróciłam się i ciągle nie widziałam żadnej kobiety w pobliżu, a więc ciągle byłam na drugiej pozycji. To trochę poprawiło mój humor, poza tym chyba zaczął działać wciągnięty chwilę wcześniej żel od Agisko. Biegłam przed siebie, pokonując 3 z 4 pętli, jednak już wolniej niż wcześniej.
Próbowałam znaleźć przyczynę swojego zasłabnięcia, bałam się, żeby nic poważnego mi się nie stało, ale skoro czułam, że zaczyna mi się poprawiać, postanowiłam kontynuować bieg. W końcówce okrążenia dołączył do mnie Michał na rowerze, a mijając Szymona i mamę poprosiłam o kolejną porcję żelu, aby jeszcze bardziej naładować swoje akumulatory.

Brat towarzyszył mi również na ostatniej pętli, dzięki niemu wiedziałam, że trzecia kobieta traci do mnie ok. 20 sekund. Po wcześniejszym zasłabnięciu przestałam walczyć o czas, postanowiłam trzymać pozycję i cieszę się niezmiernie, ponieważ mi się udało. W ubiegłym roku Michał stał na drugim stopniu podium w Losser, w tym roku ja obroniłam honor Polaków i nazwisko Sawiczów :)

8/10/2014

Adidas Supernova Glide Boost 6 - 1000 km w ścigaczach!

Adidas Supernova Glide Boost 6, czyli buty reklamowane przez producenta jako te, które "oddają energię", sprawią, że użytkownik w końcu dowie się czym jest prawdziwy komfort i będzie na najlepszej drodze do pobicia rekordu prędkości. Szczerze mówiąc reklamy zawsze traktuję z przymrużeniem oka, ale to buty chciałam mieć od samego początku jak tylko o nich usłyszałam. Być może dlatego, że ich poprzedniki spisały się rewelacyjnie (http://lidzbarskamarathongirl.blogspot.de/2013/12/1000-km-blizniakow-czyli-mae-co-nieco-o.html). Oczywiście droga od "chcę" do "posiadania" była długa, gdyż mimo że pracowałam dla Adidasa to butów nie dostałam, a i z poprzednimi bliźniakami też było ciężko mi się rozstać, no i cena, jako studentka nie mogę sobie pozwolić na taki jednorazowy wydatek. Jednak przygotowania do maratonu trwały, a Glide 5 coraz bardziej się zużywały dobiłam w nich do 1600 km i zaczęłam odczuwać dyskomfort, po treningach bolały mnie kolana, buty stały się mniej sprężyste i jeszcze trochę, a wyszłyby mi wszystkie palce. W jednej z rozmów z tatą wspomniałam, iż maraton za miesiąc, a ja nie wiem w jakich butach pobiec. I tak, dzięki rodzicom, kilka dni po tym zapukał do mnie kurier z paczką, a w niej arcyśliczne Adidas Supernova Glide Boost 6! Ależ wtedy byłam szczęśliwa. Pierwsze
treningi były rewelacyjne, czułam jak odbijam się od ziemi i wręcz płynę po biegowych ścieżkach. Ogromna różnica, to już nie były ubite, "kamienne" bliźniaki. Na pierwszym treningu nabiegałam 11 km w średnim tempie 4:57/km. Czy to rzeczywiście zmiana butów dawała lepsze efekty? Czy może głowa? Nieważne! Ważne, że efekty były. Dłuższy sprawdzian butów miał nastąpić tydzień później w Warszawie podczas 9. Półmaratonu Warszawskiego, jednak dwa dni przed zawodami wskoczyłam w ścigacze i wyszłam na krótki, lecz szybki trening i wtedy to nabiegałam 21min 52sek na 5 km! Wiedziałam, że jestem w gazie skoro robię PB na treningu, ale dodatkowo cieszyłam się z butów, które dawały mi ogromne uczucie komfortu.
Sprawdzian w Warszawie także wypadł rewelacyjnie, złamałam 1:40. Pierwsze dłuższe wybieganie w nowych butach bez żadnego uczucia dyskomfortu, wszystko pięknie. 2 tygodnie później najważniejszy bieg w sezonie - Orlen Warsaw Marathon, czyli najdłuższe wybieganie. I znowu test zdany na 5+! Ani jednego obtarcia, ani chwili przerwy na zawiązanie buta, żadnego bólu, czyli znowu tak jak być powinno.
 Oczywiście buty sprawdziłam na wszystkich nawierzchniach, poza bieżnią automatycznej, po której biegania nie praktykuję. Jak już wspomniałam na asfalcie buty współgrały się z moimi nogami, obeszło się bez kontuzji czy innych, mniejszych dyskomfortów. Dlatego też wybrałam kilka innych nawierzchni do testowania. I tak mówi się, że do biegania w lesie potrzebne są buty trailowe z odpowiednim bieżnikiem, który gwarantować będzie lepszą przyczepność do podłoża. To ja powiem, że moim super-torpedom
niczego nie brakuje, pewnie przy większej ilości leśnych wybiegań i w bardziej błotnistych warunkach mogłoby nie być już tak fajnie, jednak jak na moje sporadyczne hasanie po lesie wszystko jest bez zarzutów. Był asfalt, był las, była i plaża, tutaj także miłe zaskoczenie. But jest bezszwowy,  przednią część pokrywa siatka i w momencie kiedy zaczęłam zakopywać się w piasku, dostał się od pod siatkę, ale ani ziarenko nie przeszło dalej. Po powrocie na stabilny grunt wystarczy mocniej machnąć nogą, aby wszystko wyleciało i można kontynuować trening bez trzepania skarpetek i czyszczenia stóp.
Biegaliśmy zawody, treningi spokojne, długie wybiegania, przebieżki, interwały i nigdy nie pomyślałam, że na dany trening wybrałam złe buty. Na wszystkich biegach było idealnie i komfortowo.
But jest typem treningowo-startowym, więc dlatego nawet przy przebieżkach "dawał radę" :) Ponadto jest przeznaczony dla biegaczy z neutralną stopą. W internecie można natknąć się na komentarze, iż nie nadaje się dla otyłych biegaczy, w tej kwestii ciężko jest mi się wypowiedzieć, gdyż śmiało mogę o sobie powiedzieć, że do otyłych nie należę, aczkolwiek na szkoleniu dowiedziałam się, iż nie ma maksymalnej wagi, którą but jest w stanie udźwignąć. Dodam tylko, że mój brat biega w Energy Boostach i nawet, gdy waga sięgała ponad 90 kg to był zadowolony z butów.
W sumie w Adidas Supernova Glide Boost 6 pokonałam już ponad 1000 km. Poprzednie jak w ich poprzednikach ciągle biega mi się w nich jak w nowych! Tylko że Glide 5 po takiej ilości kilometrów były już "zmechacone" i popękane, obecne ścigacze ciągle wyglądają jak nowe (gdy tylko przetrę je gąbką;)). Zdecydowanie cieszy mnie jakość tworzywa z jakiego zostały wykonane. Mam nadzieję, że wytrzymają kolejne 1000 km!

7/27/2014

Kiedy słońce wstaje... ja już nie śpię!

Narobiło mi się zaległości co niemiara, chcąc je nadrobić zacznę od początku. Przede wszystkim muszę wspomnieć o XVI Ogólnopolskim Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narnie - rewelacyjna impreza, podczas której poznałam świetnych ludzi z klubu Finisz Morąg. Bieg był wręcz morderczo ciężki, z pomocą szli mieszkańcy "sahary" przez którą dane nam było się przeprawić, w skrócie 30 stopni w cieniu i ani troszkę cienia. Zawody tak dały mi w kość, że potrzebowałam aż tygodnia przerwy od biegania. Właściwie to już wcześniej czułam spadek formy, od kwietniowego maratonu wszystko szło nie tak jak należy, więc to był idealny moment, aby odetchnąć, nabrać motywacji i sił do porządnych treningów. W owej przerwie nadszedł również termin obrony mojej pracy licencjackiej, którą poświęciłam tematyce biegowej, a mianowicie jakości obuwia dla biegaczy, można powiedzieć, że wybiegałam sobie wyższe wykształcenie :) W ostatni dzień laby nadszedł czas na wyjazd do Bad Bentheim, jak co roku o tej porze trenuję za granicą. Od 14.07 moje dni wyglądają następująco:

  • 4:20 - pobudka
  • 5:00 - trening
  • ~6:30 - rozciąganie
  • 7:00 - kąpiel
  • 7:30 - śniadanie
  • 8:30-17:00 - praca,
czyli jest intensywnie. :) W czwartki z Michałem po 13 km rozbiegania robimy sobie szybki kilometr i
następny schłodzenie. W pierwszym tygodniu taki tysiączek zajął mi 4:06, w drugim zaś 4:10, ale nie spocznę dopóki nie będzie 3:59! :) Złamanie magicznej bariery 240 sekund jest moim celem! 

Trenuję pod okiem trenera, którym jest mój brat. Nie ma lekko, ale najważniejsze, że efekty zaczynają się pojawiać. Przyznam, że pierwszy tydzień był  przyzwyczajeniem do wysiłku, choć nogom i tak było ciężko, na szczęście na pomoc przychodziła kompresja, w moim przypadku BOOSTER'Y od BV Sport. W drugim już wkładamy więcej wysiłku (przynajmniej ja:)), podkręcając tempo, ale też czerpiemy więcej radości! W trzecim postanowiliśmy dołożyć trening na stadionie, a ponadto siłę. Jednakże pisząc o bieganiu na obczyźnie nie mogłabym pominąć dnia dzisiejszego. Dla większości biegaczy niedziela = długie wybieganie. My tydzień temu zrobiliśmy to zwiedzając okoliczne wioski, natomiast na dzisiaj mieliśmy zaplanowane coś zupełnie innego! Michał zajrzał na stronę dutchrunners.nl i tam natknął się na informację o półmaratonie w Zwolle. A co było największym hitem tego biegu? Brak numerów startowych, brak pomiaru czasu, ale nic nie równało się z dwukrotną przeprawą przez rzekę! Przyznam szczerze, że bardzo czekałam na ten dzień, byłam tego wszystkiego tak bardzo ciekawa! A wszystko wyglądało tak:
z domu wyjechaliśmy o 7, na miejscu byliśmy o 8, start zaplanowany był na 9:30, a tam pustka! Cisza,
nikogo nie ma, nic się nie dzieje. U nas o wiele wcześniej wszyscy się zbierają, tam dopiero ok. 9 zaczęli schodzić się biegacze, kwadrans później przybył organizator, który przywitał się ze wszystkimi indywidualnie. A kiedy raptownie wszyscy ruszyli zapytałam tylko czy to jest wspólny trucht na start? Okazało się, że nie! Że już rozpoczął się bieg. Wszyscy razem, zwartą grupą ruszyliśmy do przodu, początkowo bardzo spokojnie, dopiero na drugim kilometrze nabraliśmy prędkości i wiecie co? Pierwszy raz w życiu leciałam z czołówką! Przebiegliśmy 2,65 km i wtedy usłyszałam nawoływanie organizatora (który biegł z nami), okazało się, że nadszedł czas na przeprawę rzeczną. W jaki sposób? Wszyscy wsiedliśmy na łódkę i przepłynęliśmy :) Rewelacja! Po kilku minutach rejsu znów "odpaliliśmy nasze trampki". Tym razem biegaliśmy już nie wzdłuż rzeki, a miejskimi uliczkami. Organizator dbał, aby wszyscy biegli razem, a więc ci szybsi wybiegali do przodu, robili nawijkę i wracali z tymi z tyłu, świetna sprawa! Liczyła się zabawa! Holendrzy przywitali nas niezwykle miło, ciągle ktoś podbiegał, zagadywał, dopytywał, opowiadał. Znaleźli się nawet tacy, którzy biegali w Polsce na zawodach :) Kilometry choć całkiem mocne, mijały bardzo szybko. Najciekawszym
momentem jak dla mnie była druga przeprawa przez rzekę. Tam bowiem najpierw przepłynęli wolniejsi i kiedy oni już wybiegli na ostatnie 7 km trasy, łódka dopiero przypłynęła po nas. Mieliśmy czas na bufet, który był przenośny :) Jedna z pań na rowerze przewoziła banany, batony musli i wodę, obdarowując tych, którzy tego potrzebują :) Ale kiedy w końcu i my przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki zaczął się dla mnie, jak później odczułam, najgorszy moment biegu, początkowo nie było źle, gdyż przez kilometr towarzyszył mi nowy znajomy z Holandii, zagadaliśmy się nieco szarpnęłam tempo i wybiegając w szczere słońce padłam. Poczułam, że wszystko odmawia mi współpracy, wyprzedziła mnie cała grupa i stałam się
najwolniejsza z szybszych. Zaczęłam odliczać każdy metr do mety, bałam się, że nie dotrę, że wszyscy mi odbiegną, a ja nie znam drogi, nie znam adresu, więc nie umiałabym trafić. Okazało się jednak, że grupa poczekała :) Wiadomo jedni czynnie, dobiegając do mnie i wracając ze mną, drudzy spożytkowali ten czas na uzupełnienie płynów. Ostanie 2 km do mety jakby nie miały końca, mimo że wcześniej cieszyłam się biegiem, podziwiałam widoki i w miarę możliwości robiłam zdjęcia to już nie miałam na to ochoty. Patrzyłam na swe ledwo odrywające się od ziemi nogi i z utęsknieniem wypatrywałam metę. I, nie mogło być inaczej, doczekałam się. A tam kawusia, ciasteczka, ciasta - wszystko takie pyszne :) Choć końcówka męcząca to uważam, że "Twee Verenloop Halve Marathon" to wspaniały bieg! Czasem warto zapomnieć o czasach, o ściganiu, a po prostu pobawić się w czasie biegu w gronie znajomych bądź nieznajomych :) Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane pobiegać na podobnych "zawodach" :)
A chwilę temu skończyłam pierwszy z treningów siłowych! Olaboga już zapomniałam jakie to może być męczące! Na szczęście jest ze mną Szymon,którego najlepsze masaże na świecie migiem przywracają moje mięśnie do świeżości :)

6/29/2014

II Półmaraton Wyspy Sobieszewskiej

Wyjątkowo późno zapadła decyzja o tym, że wystartuję w II Półmaratonie Wyspy Sobieszewskiej im. Wincentego Pola, więc na żaden konkretny czas się nie nastawiałam, chciałam pobiec, zobaczyć trasę, organizację i dobrze się bawić. Przed startem spotkałam się z licznymi opiniami, iż jest to bardzo słaby bieg pod względem organizacyjnym, że oznaczenia trasy są takie, że łatwo się zgubić. Wiele osób na forach odradzało innym wzięcia udziału w tych zawodach. A to jeszcze bardziej pobudzało moją ciekawość, zastanawiałam się, co może być nie tak i dlaczego ludzie tak negatywnie są nastawieni. Wszystko miało wyjaśnić się w sobotę.

Bieg zaplanowany był na godzinę 16, więc nie było konieczne zrywać się z samego rana z łóżka. Mimo wszystko w podróż wyruszyliśmy z Szymonem już o 12. Zawsze wolę być wcześniej przed startem, a z racji, iż organizatorzy uprzedzali, że może być problem z przedostaniem się przez most, tym bardziej wolałam mieć większy zapas czasu. Podróż minęła sprawnie, trasę Sopot-Wyspa Sobieszewska pokonaliśmy w godzinę, korzystając z usług SKM i ZTM Gdańsk. W biurze zawodów odbiór pakietów sprawny, od organizatorów otrzymaliśmy bidon, ręcznik i liczne ulotki. Po dokonaniu wszelkich formalności ruszyliśmy zobaczyć miejsce startu. Oznaczenia od biura zawodów były wręcz perfekcyjne, niemożliwością było nie trafić. Czas do startu upłynął ekspresowo. Chwilę po godzinie 15 postanowiłam się przebrać. I w tym momencie wystawiłam się komarom, które całymi chmarami wbijały się w odsłonięte części mojego ciała. Ależ to było nieprzyjemne, ręce i nogi miałam pokryte milionem "burchli".Uznałam, że w sumie to może i dobrze, bo skupiając się na swędzeniu w czasie biegu, odwrócę głowę od zmęczenia - aj, ja naiwna! Ale po kolei. Start był nieco opóźniony, w ostatniej chwili rozstawiano maty do pomiaru czasu, organizator zagadywał uczestników, jednak emocje już sięgały zenitu. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na trasie, chciałam biec! I w końcu nastał ten moment, wspólnie odliczyliśmy, usłyszeliśmy wystrzał startera no i się zaczęło. W lesie było strasznie parno, biegliśmy po piasku, już na pierwszym kilometrze miałam dość. Byłam okrutnie wymęczona, chyba nigdy dotąd nie czułam się tak słabo już na samym początku. Uznałam, że
Moje cudeńka spisały się rewelacyjnie :)
pewnie zaraz to przejdzie, zaraz zacznę czerpać radość z biegania. Minął drugi kilometr i nadal było okrutnie ciężko, bieganie po piasku to żadna frajda. Marzyłam o skończeniu pierwszej pętli, patrzyłam na oznaczenia kilometrów drugiego okrążenia i tak bardzo chciałam już zaliczać -naste kilometry. Co jakiś czas uwagę zrzędliwej głowy odwracały dyskusje innych biegaczy, a ci poruszali wszystkie możliwie te tematy, przynajmniej na początku biegu, później jakby rezerwy tematów się wyczerpały. Kibiców na trasie było jak na lekarstwo, no bo niby skąd mieliby się tam znaleźć? Biegłam z myślą, żeby tylko widzieć czyjeś plecy, żeby się nie zgubić. Jednak trasa była oznaczona prawidłowo, na każdym kilometrze były oznaczenia, dodatkowo na drzewach były rozwieszone taśmy, a we wszystkich newralgicznych punktach stali strażacy. A ci nieśli nieziemską pomoc na 5. i 15. kilometrze, gdzie zrobili kurtynę wodną. Po pierwszym minięciu ich poczułam, że odzyskuję siły. Chwilę wcześniej z niedowierzaniem spojrzałam na mojego Garmina, tempo biegu było okrutnie wolne. Treningi biegam szybciej, zaczęłam rozmawiać sama ze sobą, pytałam się co jest nie tak, w czym tkwi problem, mówiłam, że to niemożliwe. Być może wyglądało to komicznie, ale naprawdę mówiłam do siebie. Powiew rześkości od strażaków i udało mi się przyspieszyć, z piachu wbiegliśmy na betonowe płyty, być
może to również przyczyniło się do poprawy tempa biegu. Na chwilę poczułam się lepiej, ale zaraz znowu zaczęłam umierać. Miałam tego półmaratonu już dość od samego początku. Było trudno, trudno i jeszcze raz trudno! Na końcu pierwszej pętli był drugi punkt nawadniający, na który stał mój brat. Z daleka pokazałam mu, że chcę, aby wylał kubeczek zimnej wody mi na kark. W dłoń chciałam chwycić wodę od strażaka, wyciągnęłam rękę i niestety poza skórą z jego dłoni pod paznokciami nic nie otrzymałam. Miałam sucho w ustach, wkurzyłam się niemiłosiernie, ale nie chciałam tracić czasu na cofanie się skoro już tyle go straciłam. Na szczęście od razu po wbiegnięciu na drugą pętle usłyszałam za plecami "ktoś Cię goni" to był Michał z kubeczkiem upragnionej wody. Cóż to było za zbawienie! Michał dodał jeszcze, że w końcówce mnie poprowadzi, a więc od tej pory biegłam z myślą, że chcę w końcu spotkać na trasie brata. Pierwsza część drugiej pętli wyjątkowo mi się nie dłużyła, znowu było ciężko biec po tym piasku, ale optymistycznej patrzyłam w przyszłość. Czekałam również na kurtynę wodną. I kiedy w końcu do niej dobiegłam znów poczułam ulgę, ponadto na punkcie odżywczym pojawiły się banany. Byłam już nieziemsko głodna, przed biegiem wciągnęłam żel od Agisko, ale po 15 km już mój organizm go "zużył". Postanowiłam, że pierwszy raz zjem coś na półmaratonie. Ależ mi ten banan smakował, był rozkoszą dla mojego podniebienia. Trzymałam go całą dłonią, żeby za nic w świecie go nie stracić, żeby nie upadł, był taki pyszny. Od skończenia jedzenia myślałam już tylko o dalszych posiłkach. Zastanawiałam się co zjem po wbiegnięciu na metę. W ten sposób znów na chwilę udało mi się odwrócić uwagę głowy od cierpienia z wymęczenia. Niestety tempo biegu ciągle pozostawało fatalne, jeśli gdzieś udało mi się przyspieszyć to za chwilę znów zakopywałam się w piasku. Pogodziłam się z myślą, że to będzie jeden z najgorszych rezultatów uzyskanych przeze mnie na połowie Królewskiego Dystansu. Nie jechałam do Sobieszewa z myślą o biciu życiówek, na nic się nie nastawiałam, więc nie było to dla mnie jakieś traumatyczne doświadczenie. W końcu na 18stym kilometrze spotkałam Michała. Miał ze sobą wodę, którą mnie oblał i dał się napić. Wiedziałam, że meta jest blisko, że mam wsparcie brata. Czułam, że doczołgam się do tej mety. Końcówka również nie była lekka, było oczywiście piaszczyście, a ostatni odcinek to stromy podbieg i taki sam zbieg. Wpadając na metę usłyszałam słowa, że właśnie wbiega zawodniczka z numerem 234 - Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego. Uwielbiam takie momenty, od razu czuję się lepiej, całe zmęczenie zostaje wynagrodzone :)
Ponadto przesympatyczne Panie z organizacji biegu, które przecudownie przywitały mnie na mecie. Naprawdę czułam się jak Mistrzyni Świata. :) Zwykłe słowa wypowiedziane z uśmiechem na twarzy potrafią zdziałać cuda. Do tego pyszna zupka, pycha drożdżówka! Rewelacja, a no i krówki - mniam! Mój głód został zaspokojony. A do tego wsparcie od najbliższych - Szymon, Michał, Pati, rodzice (którzy również dojechali na dekorację) DZIĘKUJĘ KOCHANI :) Po wszystkim poszłam wziąć prysznic, organizatorzy udostępnili szatnie dla kobiet i mężczyzn, więc z odświeżeniem się nie było problemu, nie wiem jak u mężczyzn, ale u kobiet obeszło się bez kolejek. Na metę przybyła także Aga z dziewczynami, więc tego dnia miałam wyjątkowo liczny team :) Do tego okazało się, iż w klasyfikacji wiekowej zajęłam drugie miejsce, super! Naprawdę nie wiem jak było w ubiegłym roku, ale tegoroczna edycja była zorganizowana naprawdę dobrze. Przyczepianie się do czegokolwiek byłoby szukaniem dziury w całym. Był to trudny półmaraton nawet bardzo, powiedziałabym dla twardzieli! Ale po takim biegu jest jeszcze większa satysfakcja z jego ukończenia.

6/16/2014

Niedzielna 30stka!

Wczorajszy trening był tym, czego było mi trzeba. A było to tak:
rano wiadomość od brata o treści "o której startujemy?" potrzebowałam godziny na zabranie się i chwilę po 9 wybiegłam z domu w stronę Gdańska. Zaczęłam bardzo spokojnie, bez pośpiechu, ociężale, wiedziałam, że Michał zaplanował dla nas ponad 20-kilometrowy trening, więc oszczędzałam się póki jeszcze go nie spotkałam :) Moja sielanka nie trwała długo, bo na ok. 3. kilometrze w oczy zaczęły razić mnie pomarańczowe ścigacze brata. Michał palcem pokazał mi, że mam zawrócić, przybiliśmy sobie żółwika i dyla do przodu! I z mojego spokojnego 5:40 trzeba było przyspieszyć do 5:10, ależ to było trudne. Michał co prawda zapytał czy tempo nie jest zbyt szybkie, ale gdzież tam, nie przyznałam się, że zaraz jęzorem będę zamiatać chodniki. Zaczęłam przyzwyczajać się do tempa i było z każdym krokiem lepiej, chociaż najlepiej się poczułam, kiedy zatrzymaliśmy się "za potrzebą", wtedy mogłam odsapnąć, złapać oddech, uspokoić tętno i pognaliśmy dalej. Wylecieliśmy koło Ergo Areny, dolecieliśmy do ulicy Grunwaldzkiej i tam skierowaliśmy się w stronę Sopotu, aby przy ulicy Smolnej wlecieć w las. Podbieg na samym początku leśnych ścieżek sprawił, iż zwolniliśmy, a mimo wszystko serducho waliło, bo mój brat krzyknął "WĄŻ!" i chyba nie żartował jak to mu się często zdarza... Od tamtej pory wzroku nie podnosiłam. Trochę błądziliśmy po lesie, w sumie oboje byliśmy tam pierwszy raz i nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie byliśmy, bo niestety z moją orientacją jest kiepsko, jak ktoś pyta, gdzie biegałam to mówię po prostu "po lesie". I tak wspinaliśmy się, drogi wybieraliśmy "jak popadnie" bądź "jak nam się wydaje", aż w końcu zapytaliśmy starszego pana, który również biegał po lesie, jak dostać się na Osową. Kiedy wydawało się, że już wszystko wiemy, polecieliśmy jak nam wskazano, przecięliśmy ulicę spacerową i znowu wspinaczka. Jęzor miałam już na brodzie, chciałam wracać, ale w nogach mieliśmy dopiero 8 km, więc nie wypadało prosić o zawrócenie. Leciałam za bratem, który dyktował nam tempo, dając mi co jakiś czas chwilę na złapanie oddechu. Dolecieliśmy do kolejnego rozstaju dróg i wtedy postanowiłam włączyć GPS'a, który miał nam pomóc. Nawigacja wskazała nam drogę, wynikało, że do celu mamy już naprawdę niewiele. W głowie zaczęłam sobie nucić, co jakiś czas wydobywając z siebie dźwięki i w końcu oczom naszym ukazał się prześwit! Huuuraa, dotarliśmy, powiedziałam jakiś czas wcześniej Michałowi, że mam ogromną ochotę na Snickera, a on obiecał, że dostanę jak tylko dobiegniemy na Osową. Więc moja radość
była podwójna, po pierwsze koniec wspinaczki, po drugie zjem batona (dodam tylko, że rano nie zdążyłam zjeść śniadania, zamiast tego przed wyjściem wciągnęłam tylko żel od Agisko)! Jednak kiedy byliśmy już na szczycie okazało się, iż nadłożyliśmy trochę kilometrów, bo w miejscu, gdzie sprawdzaliśmy lokalizację na GPS'ie powinniśmy pobiec w drugą stronę... Mimo to do Reala dobiegliśmy! No i dostałam swojego Snickersa! :):):):):):):) Poza batonikiem kolejna misja, wypić izotonika, do tego w rękę dostałam 0,7l wody, Michał powiedział, że umiejętność noszenia wody przydaje się na ultra (ale ciiiiiiiiiiii) :) I kiedy już zaczęliśmy wracać do domu poczułam ogromną moc, śpiewałam już na głos, podziwiałam wszystko, co się dało. Z Owczarni na Oliwę zbiegałam jakby ktoś mnie podłączył do ładowarki i z pełną baterią wypuścił na trening, po kilometrze zaczęły mi boleć trzęsące się "boczki" ;) Ponadto drugim powodem zwolnienia był Michał, który w momencie, kiedy ja zaczęłam tryskać energią, z niego ta energia uchodziła... (już wiem skąd ten efekt ładowania) ;) Kilka razy usłyszałam "jak chcesz to biegnij przodem, możemy się rozdzielić", ale ja wcale tego nie chciałam! Wyszliśmy razem i nie było opcji, żebym zaczęła się ścigać. Na Oliwie mimo, że zwalnialiśmy to tempo i tak wynosiło 5:18, widok takiego tempa na zegarku po prawie 20 km biegu po TPK napawał mnie optymizmem. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby dobić do 30 kilometrów. Wtedy Michał
zapytał czy pobiegnę z nim do targowiska na Przymorzu, odpowiedziałam, że oczywiście! Na to brat odparł, że to dobrze, bo będzie miał więcej motywacji, żeby do tego miejsca dobiec. Skoro brat szukał motywacji uznałam, że nie pozwolę mu się poddać aż do samej klatki i zaproponowałam, że odprowadzę go aż pod drzwi, a i ja nabiegam kilka kilometrów więcej. W drodze z Oliwy na Przymorze spotkaliśmy jeszcze znajomego biegacza Krzyśka. Chyba to była kolejna motywacja dla Michała, gadka szmatka i dobiegliśmy do celu nr 1 - Michał był już pod domem. Piąteczka na pożegnanie i ruszyłam w stronę domu, w międzyczasie pomyślałam, że wyciągnę Szymona z domu, on zaliczy trening w nowych butach, ja nie będę szukała wymówek, żeby skończyć przed 30stym kilometrem. Okazało się, iż Szymon przystał na tę propozycję i zaraz po tym jak wybiegłam z Przymorza spotkaliśmy się na nadmorskich alejkach. Zrobiliśmy jeszcze  przerwę na kolejną porcję żelu od Agisko i zakomunikowałam, że ja przebiegnę jeszcze tylko 4 km i kończę! Szymon nie naciskał, powiedział tylko, że odprowadzi mnie do domu i pobiegnie dalej. Biegło mi się wyjątkowo dobrze, mimo że musieliśmy przeciskać się przez rzesze spacerowiczów. Kiedy już Garmin dał znać, że 28 kilometrów za mną zaczęłam myśleć o jedzeniu, zachciało mi się gofra i ślinka zaczęła ciec, kiedy pomyślałam o toście z szynką i kiedy zaczęłam mówić "zjadłabym tosta z ......" poczułam kamień pod nogą, wiedziałam, że upadnę, ale miałam już tak wykończone mięśnie, że nie miałam siły zapobiec upadkowi, w locie wyłączyłam tylko Garmina i runęłam, wypuszczając wodę z dłoni. Od razu wokół mnie zebrało się kilku spacerowiczów z wyciągniętymi dłońmi, podziękowałam za pomoc, wzięłam wodę i ruszyłam dalej. Łokieć i kolano trochę bolały, ale od domu dzieliły mnie już tylko niecałe 2 kilometry, więc nie było czasu na użalanie się :) Końcówka treningu już przyjemna, 30stka wybiła jeszcze przed domem, ale uznałam, że ostatnie metry już się przejdę i obejrzę swoje brudne kończyny. Okazało się, że nic mi nie jest, ani jednej ryski, więcej brudu niż to warte! 

5/29/2014

Lidzbarska Sahara

Teraz kiedy na zewnątrz temperatura nie przekracza 12 stopni Celsjusza aż nie chce się wierzyć, że to co
Najstraszniejsze zdjęcie w moim życiu, ale
 tak wygląda człowiek, który na pustyni słyszy
"nie mamy kubeczków"
było w niedzielę działo się naprawdę. X Lidzbarski Bieg Uliczny od dawna był wpisany mój kalendarz biegowy, wiedziałam, że pobiegnę i nic nie było w stanie tego zmienić! Jednak tak się złożyło, że wypadał ostatni weekend kawalersko-panieński Pati i Michała. W związku z tym wyjechaliśmy na domek i zamiast "carbolading" było "kiełbo-karkówko-kiszkoloading" zapijane również nie-izotonikiem. Ale skoro się powiedziało, że się pobiegnie to trzeba było chociaż wystartować. W niedzielę wszystkim wstawało się ciężko, emocje nie te same co zawsze. Ale ruszyliśmy, najpierw o 8 do biura zawodów po odbiór numerów, a jako że start był zaplanowany dopiero na 11:15, wróciliśmy jeszcze do domu. Upał od samego rana był przeraźliwy, nauczona przygodami z zeszłego roku, spakowałam czapkę, a żeby głowa znowu nie zaczęła mi się palić. W stronę Placu Młyńskiego ruszyliśmy chwilę po godzinie 10. Tam trochę roztruchtania, trochę uścisków dłoni ze znajomymi biegaczami i nadeszła ta chwila. Ustawiliśmy się razem (z Michałem i Kamilem) zaplanowaliśmy, że pobiegniemy razem. Kiedy ni stąd nie zowąd wszyscy ruszyli, polecieliśmy i my. Początek, jak to zwykle bywa, szybko i w ścisku. W tłumie nie czuje się podbiegów, a więc ten przy PKO
nie był straszny, przerzedzać się dopiero zaczęło na górce koło urzędu pracy. Pogoda sprawiła, że już spałam jak zgrzana maszyna, a to dopiero 1. kilometr! Gdzieś w międzyczasie pogubiliśmy się z chłopakami. Wysunęłam się przed nimi, a szczerze mówiąc myślałam, że to oni pomknęli na przód. Kolejny podbieg do ul. Astronomów i znowu jest ciężko.Myślę sobie jednak, że nie mogę się poddać. Biegnę dla siebie, bo o powtórzeniu sukcesu z zeszłego roku nie ma mowy. Na tą edycję zjechało się dużo mocnych zawodniczek, z którymi jeszcze długo nie będę mogła się porównywać. Kiedy mijamy ul. Warszawską, czyli wykonujemy nawrotkę już marzę o kubeczku wody. Ta jednak jest dana dopiero za kilometr! 2 dziewczynki stały z lewej strony i nie nadążały, całe szczęście dostałam swój kubeczek wody, który od razu wylałam na siebie. Ledwo zdążyłam wyrzucić kubeczek, a tu kolejny stolik. Myślę sobie "a to po co?" 2 stoliki w odstępie 50 m, a na nawrotce nic... Zdecydowanie nieprzemyślane rozmieszczenie punktów. Kiedy mijamy Plac Młyński i wbiegamy na drugą pętlę słyszę znajome słowa "brawo Monia" doping kibiców niesie, póki co, ale nie wyprzedzajmy faktów. Przede mną kolejna seria podbiegów, już tak mi się nie chce. Dobiegam do Wysokiej Bramy, tam stoi Pati i mama to pomaga i dodaje siłę na kolejne kilometry (albo chociaż metry). Nie trzymam się nikogo, nikogo też nie gonię, co jakiś czas zrównuję się z Kamilem, ale na pogawędki jakoś nie mamy ochoty. Dobiegam do nawrotki, tam już jest ciężko, widzę, że jakiś kibic podaje biegaczom wodę - chwała mu za to! Nie zdążyłam sięgnąć po metalowy kubeczek owego Pana, jednak myślę sobie, że wytrzymam, w końcu zaraz będzie punkt nawadniający. Zbiegam myśląc już tylko o kubeczku wody. Wyciągam rękę po wodę i zanim zdążyłam wziąć kubeczek do ręki, chłopak, który mi podawał, już go upuścił, krzyknął "przepraszam". Myślę sobie, że przeprosiny nie ukoją mojego pragnienia, wtedy się ucieszyłam, że przede mną kolejny punkt nawadniający. Widzę mamę i Pati krzyczę "woda, woda, pić" i wtedy jak grom z jasnego nieba uderzyły mnie słowa wolontariuszy "nie mamy kubeczków" Tego uczucia wściekłości i przerażenia nie jestem w stanie opisać słowami. W mojej głowie zrodziła się panika, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Szczerze nienawidziłam tego, kto dopuścił do takiej sytuacji. To przecież niepoważne, że w ponad 30-stopniowym upale nie mogę dostać wody!!!!!!! Znowu dobiegam do Placu Młyńskiego, na widok kibiców przykładam palec do ust i proszę o cieszę, niech ktoś mi tylko powie "dawaj Monia" to uduszę! Biegnę dalej, zrezygnowana jak nigdy do tej pory, podbiegi już pokonuje od niechcenia, chcę tylko pić! Aż tu nagle oczom moim ukazuje się butelka wody. Podnoszę ją z chodnika i wylewam na siebie. Jako że była gazowana nie decyduje się na przełknięcie. Na szczęście 300 m dalej stoi mama, zorganizowała kubeczki i mam wodę, mogę przełknąć - jest o niebo lepiej. Czuje jak mój organizm się chłodzi, przestaje parować. Ostatnia pętla to już tylko formalność, trzeba ją pokonać, na nawrotce znowu mijamy Bohatera tego dnia, czyli kibica który podawał wodę! Ma plastikowe kubeczki, tym razem decyduje się sięgnąć po
jeden. Biegnę i kiedy już dobiegam do ostatniego zbiegu czuję kubeł zimnej wody na moich plecach! Myślę sobie o co chodzi? Patrzę, a dogania mnie mój brat! Który chlusną mi wodą w plecy na orzeźwienie. Tego się nie spodziewałam! Decydujemy się z Michałem na wspólne uniesienie rąk i trzymając się za dłonie przekraczamy linię mety! :)
Kiedy my już powoli wracamy do siebie, idziemy do mamy i Pati. Tam okazuje się jest napięta atmosfera, Pati z fotografa wcieliła się w rolę pomocy medycznej, gdyż jeden z biegaczy zasłabł na trasie i nie było nikogo, kto mógł mu pomóc! Przyjechali Joannici, a do przyjazdu karetki minęło ok. 20 minut! Jestem z Lidzbarka i nie powinnam narzekać na "swój bieg", ale przy tak kolosalnych błędach organizacyjnych wstyd mi będzie zaprosić kogoś do Lidzbarka na przyszłoroczną edycję. Totalnie nie rozumiem po co byli żołnierze. Tzn. teoretycznie wiem, żeby obstawiać trasę. Ale tylko jeden przytrzymywał ludzi, aby poczekali, aż przebiegniemy, reszta stała, a ludzie... no cóż, jedna pani jak weszła pomiędzy nas i nie wiedziała co zrobić to stała na środku, muszę przyznać, że to akurat było bardzo niebezpieczne zarówno dla niej jak i dla biegaczy.