Mamy niedzielę, czyli u większości biegaczy Dzień Długiego Wybiegania ;) Tym razem i ja uczciłam go należycie. Już kilka dni temu umówiliśmy się z bratem, że na niedzielny trening wybierzemy się razem, a nawet planowaliśmy w większym gronie. Intensywnie zastanawiałam się jaki dystans będzie odpowiedni, Michał planował 30 km, wiedziałam, że aż tyle nie dam rady, prawie 8 miesięcy nie biegałam powyżej 20 km. Ale jako że mój brat postanowił najpierw zahaczyć o Brzeźno zanim dotrze do mnie to było to jak najbardziej w porządku, już na starcie miałam 7 km straty. Ruszyliśmy ze stałego miejsca naszych spotkań i jak zwykle skierowaliśmy się w stronę Gdyni. Koniec Sopotu, a przed nami pierwsza wspinaczka. Wbiegamy po schodach i z treningu na trening coraz sprawniej - jest siła! Następnie lecimy do orłowskiego mola, a tam natrafiamy na znak, który informuje, że jest to ślepa uliczka. Postanawiamy udowodnić, że dla nas nie ma ślepych uliczek. No i tutaj zaczyna się wspinaczka, już koniec z wbieganiem, bo grawitacja skutecznie mi to uniemożliwia i kilka razy zjeżdżam. Pomocne okazują się drzewa. Łydki dostają w kość, serducho wali, ale szczyt zdobyty, a przed nami niesamowite widoki na okolicę. Krótka przerwa i lecimy dalej, tylko którędy? Pląsamy po lesie, aż w końcu znajdujemy się na "jakiejś" ścieżce. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy, lecimy naprzód, żegnamy się z lasem, sprawdzamy nazwy ulic, ale żadna nam nic nie mówi, nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Aż w końcu EUREKA Michał mówi, że minęliśmy Orłowo i znajdujemy się w Redłowie. Oj, trochę się zapuściliśmy. Trzeba zawracać, kierujemy się już w stronę Wrzeszcza. Zaplanowaliśmy, że tam przyjedzie do nas Pati i
pójdziemy na ciepłe pączki. Wybieramy sobie smaki. Waham się może toffi, może jagody? Pączki to zdecydowanie myśl przewodnia naszego treningu. Zagadujemy się, aż w końcu z powrotem jesteśmy w Sopocie. Tylko, co mówię Michałowi, że mam14,5 km, a za chwilę na wyświetlaczu mojego Garmina pokazuję się informacja, że tych kilometrów to już jest 17. Jest tak przyjemnie, że czas upływa w zawrotnym tempie. W Sopocie jesteśmy tylko chwilkę i już witamy się z Gdańskiem. Teraz już tylko dobiec do Wrzeszcza, tylko Wrzeszcz, a tam pączuszek, chyba jednak ten z jagodami, mmmm. Kręcimy się po Gdańsku, aby uniknąć stania na światłach. Przelatujemy przez Oliwę, w nogach już ok.20 km, a jakbym zaczęła słabnąć, już zostaję nieco w tyle, ale ciągle blisko brata. Dolatujemy do ul. Słowackiego, tam już jest tak blisko. Siły jakby zaczęły wracać, w końcówce nawet rzucam hasło "Kto pierwszy na pączka?" Pati już na nas czeka. Jesteśmy na miejscu! I co się okazuje? Pączkarnia zamknięta! :( Ajjj, jaki to wielki zawód. Ale trudno, następnym razem (tylko nie w niedzielę).
A do tego nie mogę sprawdzić swoich międzyczasów, bo mój Garmin gdzieś na 19. km zdechł! Wykończyłam go! Nie dał rady - padł! ;) Słabiutko, słabiutko! Ale trudno, ważne że my jesteśmy w dobrej formie i kończymy z uśmiechami na twarzy (no Michał może z półuśmiechem :P ).
Dzisiejszy trening dał mi trochę do myślenia. Ostatnio szykowałam się pod 10km. Nie miałam długich wybiegań. I chyba czegoś mi brakowało. Dzisiaj poczułam, że żyję. Było rewelacyjnie. Zaczęłam się zastanawiać nad jakimś półmaratonem. A może maratonem? Zarzekałam się, że porzucam Królewski Dystans na kilka lat, ale to chyba on daje mi najwięcej szczęścia. Przygotowania choć ciężkie, najbardziej satysfakcjonujące, a dumna nie do opisania. Do tego w letnim sezonie osiągałam lepsze czasy na krótszych dystansach, w nogach była moc!
Jeszcze się nie deklaruję, nie wiem, gdzie pobiegnę na wiosnę. Przemyślę to. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz