Wyjątkowo późno zapadła decyzja o tym, że wystartuję w II Półmaratonie Wyspy Sobieszewskiej im. Wincentego Pola, więc na żaden konkretny czas się nie nastawiałam, chciałam pobiec, zobaczyć trasę, organizację i dobrze się bawić. Przed startem spotkałam się z licznymi opiniami, iż jest to bardzo słaby bieg pod względem organizacyjnym, że oznaczenia trasy są takie, że łatwo się zgubić. Wiele osób na forach odradzało innym wzięcia udziału w tych zawodach. A to jeszcze bardziej pobudzało moją ciekawość, zastanawiałam się, co może być nie tak i dlaczego ludzie tak negatywnie są nastawieni. Wszystko miało wyjaśnić się w sobotę.
Bieg zaplanowany był na godzinę 16, więc nie było konieczne zrywać się z samego rana z łóżka. Mimo wszystko w podróż wyruszyliśmy z Szymonem już o 12. Zawsze wolę być wcześniej przed startem, a z racji, iż organizatorzy uprzedzali, że może być problem z przedostaniem się przez most, tym bardziej wolałam mieć większy zapas czasu. Podróż minęła sprawnie, trasę Sopot-Wyspa Sobieszewska pokonaliśmy w godzinę, korzystając z usług SKM i ZTM Gdańsk. W biurze zawodów odbiór pakietów sprawny, od organizatorów otrzymaliśmy bidon, ręcznik i liczne ulotki. Po dokonaniu wszelkich formalności ruszyliśmy zobaczyć miejsce startu. Oznaczenia od biura zawodów były wręcz perfekcyjne, niemożliwością było nie trafić. Czas do startu upłynął ekspresowo. Chwilę po godzinie 15 postanowiłam się przebrać. I w tym momencie wystawiłam się komarom, które całymi chmarami wbijały się w odsłonięte części mojego ciała. Ależ to było nieprzyjemne, ręce i nogi miałam pokryte milionem "burchli".Uznałam, że w sumie to może i dobrze, bo skupiając się na swędzeniu w czasie biegu, odwrócę głowę od zmęczenia - aj, ja naiwna! Ale po kolei. Start był nieco opóźniony, w ostatniej chwili rozstawiano maty do pomiaru czasu, organizator zagadywał uczestników, jednak emocje już sięgały zenitu. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na trasie, chciałam biec! I w końcu nastał ten moment, wspólnie odliczyliśmy, usłyszeliśmy wystrzał startera no i się zaczęło. W lesie było strasznie parno, biegliśmy po piasku, już na pierwszym kilometrze miałam dość. Byłam okrutnie wymęczona, chyba nigdy dotąd nie czułam się tak słabo już na samym początku. Uznałam, że
|
Moje cudeńka spisały się rewelacyjnie :) |
pewnie zaraz to przejdzie, zaraz zacznę czerpać radość z biegania. Minął drugi kilometr i nadal było okrutnie ciężko, bieganie po piasku to żadna frajda. Marzyłam o skończeniu pierwszej pętli, patrzyłam na oznaczenia kilometrów drugiego okrążenia i tak bardzo chciałam już zaliczać -naste kilometry. Co jakiś czas uwagę zrzędliwej głowy odwracały dyskusje innych biegaczy, a ci poruszali wszystkie możliwie te tematy, przynajmniej na początku biegu, później jakby rezerwy tematów się wyczerpały. Kibiców na trasie było jak na lekarstwo, no bo niby skąd mieliby się tam znaleźć? Biegłam z myślą, żeby tylko widzieć czyjeś plecy, żeby się nie zgubić. Jednak trasa była oznaczona prawidłowo, na każdym kilometrze były oznaczenia, dodatkowo na drzewach były rozwieszone taśmy, a we wszystkich newralgicznych punktach stali strażacy. A ci nieśli nieziemską pomoc na 5. i 15. kilometrze, gdzie zrobili kurtynę wodną. Po pierwszym minięciu ich poczułam, że odzyskuję siły. Chwilę wcześniej z niedowierzaniem spojrzałam na mojego Garmina, tempo biegu było okrutnie wolne. Treningi biegam szybciej, zaczęłam rozmawiać sama ze sobą, pytałam się co jest nie tak, w czym tkwi problem, mówiłam, że to niemożliwe. Być może wyglądało to komicznie, ale naprawdę mówiłam do siebie. Powiew rześkości od strażaków i udało mi się przyspieszyć, z piachu wbiegliśmy na betonowe płyty, być
może to również przyczyniło się do poprawy tempa biegu. Na chwilę poczułam się lepiej, ale zaraz znowu zaczęłam umierać. Miałam tego półmaratonu już dość od samego początku. Było trudno, trudno i jeszcze raz trudno! Na końcu pierwszej pętli był drugi punkt nawadniający, na który stał mój brat. Z daleka pokazałam mu, że chcę, aby wylał kubeczek zimnej wody mi na kark. W dłoń chciałam chwycić wodę od strażaka, wyciągnęłam rękę i niestety poza skórą z jego dłoni pod paznokciami nic nie otrzymałam. Miałam sucho w ustach, wkurzyłam się niemiłosiernie, ale nie chciałam tracić czasu na cofanie się skoro już tyle go straciłam. Na szczęście od razu po wbiegnięciu na drugą pętle usłyszałam za plecami "ktoś Cię goni" to był Michał z kubeczkiem upragnionej wody. Cóż to było za zbawienie! Michał dodał jeszcze, że w końcówce mnie poprowadzi, a więc od tej pory biegłam z myślą, że chcę w końcu spotkać na trasie brata. Pierwsza część drugiej pętli wyjątkowo mi się nie dłużyła, znowu było ciężko biec po tym piasku, ale optymistycznej patrzyłam w przyszłość. Czekałam również na kurtynę wodną. I kiedy w końcu do niej dobiegłam znów poczułam ulgę, ponadto na punkcie odżywczym pojawiły się banany. Byłam już nieziemsko głodna, przed biegiem wciągnęłam żel od Agisko, ale po 15 km już mój organizm go "zużył". Postanowiłam, że pierwszy raz zjem coś na półmaratonie. Ależ mi ten banan smakował, był rozkoszą dla mojego podniebienia. Trzymałam go całą dłonią, żeby za nic w świecie go nie stracić, żeby nie upadł, był taki pyszny. Od skończenia jedzenia myślałam już tylko o dalszych posiłkach. Zastanawiałam się co zjem po wbiegnięciu na metę. W ten sposób znów na chwilę udało mi się odwrócić uwagę głowy od cierpienia z wymęczenia. Niestety tempo biegu ciągle pozostawało fatalne, jeśli gdzieś udało mi się przyspieszyć to za chwilę znów zakopywałam się w piasku. Pogodziłam się z myślą, że to będzie jeden z najgorszych rezultatów uzyskanych przeze mnie na połowie Królewskiego Dystansu. Nie jechałam do Sobieszewa z myślą o biciu życiówek, na nic się nie nastawiałam, więc nie było to dla mnie jakieś traumatyczne doświadczenie. W końcu na 18stym kilometrze spotkałam Michała. Miał ze sobą wodę, którą mnie oblał i dał się napić. Wiedziałam, że meta jest blisko, że mam wsparcie brata. Czułam, że doczołgam się do tej mety. Końcówka również nie była lekka, było oczywiście piaszczyście, a ostatni odcinek to stromy podbieg i taki sam zbieg. Wpadając na metę usłyszałam słowa, że właśnie wbiega zawodniczka z numerem 234 - Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego. Uwielbiam takie momenty, od razu czuję się lepiej, całe zmęczenie zostaje wynagrodzone :)
Ponadto przesympatyczne Panie z organizacji biegu, które przecudownie przywitały mnie na mecie. Naprawdę czułam się jak Mistrzyni Świata. :) Zwykłe słowa wypowiedziane z uśmiechem na twarzy potrafią zdziałać cuda. Do tego pyszna zupka, pycha drożdżówka! Rewelacja, a no i krówki - mniam! Mój głód został zaspokojony. A do tego wsparcie od najbliższych - Szymon, Michał, Pati, rodzice (którzy również dojechali na dekorację) DZIĘKUJĘ KOCHANI :) Po wszystkim poszłam wziąć prysznic, organizatorzy udostępnili szatnie dla kobiet i mężczyzn, więc z odświeżeniem się nie było problemu, nie wiem jak u mężczyzn, ale u kobiet obeszło się bez kolejek. Na metę przybyła także Aga z dziewczynami, więc tego dnia miałam wyjątkowo liczny team :) Do tego okazało się, iż w klasyfikacji wiekowej zajęłam drugie miejsce, super! Naprawdę nie wiem jak było w ubiegłym roku, ale tegoroczna edycja była zorganizowana naprawdę dobrze. Przyczepianie się do czegokolwiek byłoby szukaniem dziury w całym. Był to trudny półmaraton nawet bardzo, powiedziałabym dla twardzieli! Ale po takim biegu jest jeszcze większa satysfakcja z jego ukończenia.