12/18/2013

Trochę o motywacji

Trochę zaniedbałam bloga, lecz to nie znaczy, że nie biegam! Treningi wciąż wykonuję z tą samą systematycznością, brakuje mi tylko czasu na opisanie ich. Szczerze mówiąc nie robię nic specjalnego, jedyną zmianą ostatnią był fakt, iż zamiast Michała na treningach towarzyszył mi Szymon, jednak dzisiaj wszystko było po staremu i znów wspólnie z bratem lataliśmy po sopocko-gdyńsko-sopocko-gdańskich (kolejność nieprzypadkowa ;)) alejkach. Jednak dzisiaj nie będę opisywać poszczególnych kilometrów, gdyż tak jak wspomniałam nic szczególnego się nie dzieje. Mogę jedynie się pochwalić, że tydzień temu moim nogom stuknęły 4 tys. km! Z czego ogromnie się cieszę, jednak większa będzie radość przy 40 tys.;)
Dzisiejszego posta chcę poświęcić motywacji, szczególnie tej na początku przygody z bieganiem.
Coraz częściej słyszę głosy wśród moich znajomych, że oni by sobie pobiegali, ale... i tutaj można by
stworzyć księgę o objętości całej trylogii, zawierającej wszystkie wymówki. Wychodzę z założenia, że nikogo nie można zmusić do biegania i nigdy tego nie robię, ale odrobina motywacji nie zaszkodzi ;) Ja czerpię z tego tyle radości, więc czemu moi bliscy nie mogliby tego również doznać? Przecież, szczególnie przed świętami, chodzi o to, aby się dzielić. Fajnie, gdy ktoś mówi, że mi zazdrości kondycji, że ja tak mogę biegać i startować w tych zawodach, a nawet czasem wrócić do domu z pucharem. A cóż stoi na przeszkodzie, żebyście i Wy pobiegali? Na takie pytanie często słyszę odpowiedź, że brakuje czasu, bo studia, bo sesja, bo projekty. To w ramach przypomnienia, nazywam się Monika Sawicz, jestem studentką III roku, obecnie piszę pracę licencjacką, zaliczam egzaminy i jak na razie bieganie nic mi nie utrudniało, wręcz przeciwnie, cudownie jest przyjść na uczelnię po treningu i być rześkim, gdy większości zamykają się oczy.

Jaki wtedy bolesny dobiega dźwięk do moich uszu? Wtedy mówicie mi, że lubicie sobie pospać, a wstawanie rano? Zbrodnia! Fakt, ja biegam rano i pobudka o 6 czy 7 nie jest problemem, a w wakacje regularna godzina pobudek to 5. Wystarczy pocierpieć z tydzień i organizm sam się przestawi. Ale gdy ktoś bardzo nie może to jest jeszcze wieczór. Czy godzina w ciągu dnia to aż tak dużo? To zaledwie 4% całej doby! Pozostawiam do rozważenia ;)
A propos 3 argumentu / napieramy.pl

Kolejnym baaardzo rozbawiającym mnie argumentem jest "Bieganie jest do bani, myślałam, że schudnę, byłam 3 razy na treningu i nic" No tak przez tydzień nie schudłam, to sobie pójdę do sklepu, kupię chipsy, mrożoną pizzę i poczuję się lepiej. Szczerze mówiąc mało orientuję się w temacie odchudzania, ale wiem, że najpierw dieta, później bieganie. Spalając 500kcal na treningu, a wciągając w nagrodę 5000kcal efektu nie będzie, co najwyżej odwrotny do zamierzonego.
To są chyba takie najbardziej rozbawiające mnie wymówki. Słyszę też, że chcę biegać,ale nie:
  • bo ludzie patrzą, 
  • bo nie umiem
  • bo nie mam odpowiedniego stroju
  • bo to męczy
  • itd.
Od siebie powiem tyle, jestem o wiele szczęśliwsza odkąd biegam. Poznałam dużo bardzo
To co dziewczyny, może jednak? / napieramy.pl
sympatycznych biegaczy, jestem zdrowsza, a moje serduszko spokojnie sobie bije, dzięki czemu (mam nadzieję) będzie dłużej uderzać. Mój run-log mówi, że na ścieżkach biegowych spędziłam już w sumie 15 dni 8h 35min 33sek, uwierzcie, że przez ten czas udało mi się rozwiązać sporo problemów i znaleźć wyjście z sytuacji "bez wyjścia". Nie namawiam, ale pytam, może dziś warto spróbować? Załóż zwykłe sportowe buty, dresy i wyjdź chociaż na spacer. Co Ty na to?

12/11/2013

1000 km bliźniaków, czyli małe co nieco o bieganiu w Glide'ach

W oczekiwaniu na pierwszy trening
Moje bliźniaki mają "na karku" już 1000 km, z tej okazji postanowiłam podzielić się refleksjami o bieganiu w butach Adidas Supernova Glide 5. Od razu mówię, że nie będzie to typowy opis testu. Chcę po prostu podzielić się moimi odczuciami. Profesjonalny test jakości obuwia sportowego znajdzie się w mojej pracy licencjackiej, więc tutaj nie będę pisać o żadnych systemach umieszczonych przez producenta.
Przygodę ze bliźniakami zaczęłam w przeddzień swoich 21. urodzin, kiedy to najbliżsi obdarowali mnie nimi. Powiem tak, do dzisiaj pamiętam to uczucie, kiedy znalazły się (na początku) w moich rękach, do oczu napłynęły mi łzy szczęścia! Lepszego prezentu sobie wymarzyć nie mogłam. Na noc postawiłam je
Wspólne zajęcia BBL Lidzbark Warmiński
na krześle przy łóżku i o poranku, gdy jeszcze panował zmrok (była godzina 4) wstałam, zjadłam śniadanie i wyruszyłam na pierwszy wspólny trening i to nie krótki, bo z racji, że kończyłam 21 lat, postanowiłam przebiec 21 km. Do dzisiaj mam notatki, które szybko wpisałam w swój zeszyt, dotyczące pierwszego wrażenia. Napisałam wtedy, że są miękkie i niesamowicie wygodne, a zapiętek tak dopasowany, że ma się wrażenie jakby w ogóle go nie było. Po zmianie z twardych Asics'ów, te wydawały się niesamowicie sprężyste. Dobre wrażanie wywołała też podeszwa, przyczepność miała bardzo dobrą, miejscami
Pierwsza wygrana!
tam gdzie w poprzednich butach było "grzebnięcie" i noga nie trzymała się nawierzchni, w tych mogłam stabilnie stąpać po ziemi. W nich czułam taką moc, że kończąc trening zrobiłam niemalże życiówkę na 5 km, a ostatni kilometr pobiegłam tak szybko, jak nigdy wcześniej. Po prostu magia, nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło w takim tempie kończyć treningów. Wtedy się przekonałam, jak ważna jest głowa. W większości przypadków to ona decyduje o tempie, dystansie itp. Dobra, ale nie o głowę teraz opisuję.
No tak, wszystko piszę w czasie przeszłym, a przecież ciągle biegam w swoich bliźniakach i to po różnych terenach. Byliśmy standardowo na asfalcie, ale także w lesie, na plaży. Mimo, że nie są to buty trailowe to na trening leśny spokojnie można je założyć, nie mam im nic do zarzucenia. Po plaży, no cóż, to specyficzna nawierzchnia i jeśli chodzi o mnie to tam najlepiej biega mi się na boso, więc żadne buty nie są mi potrzebne. Ciężko jest pisać o wszystkich innych terenach różnych od asfaltu, bo to na masie bitumicznej
Wspólny triumf w Lidzbarku Warmińskim
wykonałam najwięcej jednostek treningowych. I uważam, że na tej powierzchni spisują się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jedyne, co mi w nich dokucza to po bieganiu w Adidas Supernova Glide 5 mam obtarty palec, sąsiadujący z paluchem i czasem na wewnętrznej stronie stopy pojawia się taki długi odcisk. Po niemalże pół roku, moje stopy już się przyzwyczaiły to tego rodzaju bólu i nie jest tak dokuczliwy jak na początku, jednak mimo wszystko na przyszłość wolałabym uniknąć takich niespodzianek. Jeśli już jestem w temacie mankamentów, chyba muszę wspomnieć o jakości wykonania. Tutaj też nie jest tak idealnie, gdyż od pierwszego treningu zaczęły się nieco rozklejać, a część materiałowa "kosmacić". Moje na szczęście nie mają jeszcze żadnej dziury, ale wśród znajomych biegaczy pojawiły się słowa krytyki, iż buty szybko się rwą. W dzisiejszych czasach, jednak jest to już
Pierwszy puchar wybiegany w Przodkowie
powszechne zjawisko, producenci dostarczają na rynek produkt słabej jakości, aby konsumenci częściej sięgali po nowy towar. 
Więcej felerów się nie dopatrzyłam, na szczęście! Poza tymi wadami dotyczącymi wykonania, buty mają całą rzeszę zalet, o których już wspomniałam, ale zamierzam kontynuować post ku chwale bliźniaków! Gdyż w nich mam najwięcej miłych wspomnień. Kilka dni po otrzymaniu Adidas Supernova Glide wystartowałam w swoich pierwszych crossowych zawodach i co się stało? Pierwszy raz w życiu wygrałam! Tutaj znowu czułam magiczną moc "głowy" i skoro miałam nowe buty to mogłam biec tak szybko jak chciałam i "wcale się nie męczyłam".
Oczywiście, gdyby buty były złe, nawet pozytywne myślenie by mi nie pomogło, a w glide'ach nawet treningi wykonywałam coraz szybsze. Po 3 tygodniach po triumfie w lesie znów wskoczyłam w swoje bliźniaki i wystartowałam w IX Lidzbarskim Biegu Ulicznym i co? I znów zwycięstwo!

W nich jak nigdy wcześniej czułam, że nogi mnie same niosą. Swoje sukcesy przypisywałam butom, bo uważałam, że to dzięki nim "mogę wszystko"! Jednak  znajomy biegacz powiedział, że to nie buty, lecz ja wybiegałam zwycięstwo, aczkolwiek obuwie jest bardzo ważne. W trampkach pewnie nie miałabym takich wspomnień. Ale używając słowa "trampki", wyobraziłam sobie bieganie w nich, pierwsze co mi się skojarzyło to kontuzje, w nieprofesjonalnym obuwiu zapewne nabawiłabym bym się wieeeelu kontuzji. I tak
Biegamy razem nie tylko w Polsce, ale i u zachodnich sąsiadów
biegając w zużytych już Asics'ach coraz częściej narzekałam na ból kolan i okostnych, przeszłam nawet zapalenie tych ostatnich. Zalecano mi wtedy zmianę nawierzchni na miękką. Ja zamiast nawierzchni zmieniłam buty i po wyleczeniu kontuzji, ta już (tfu, tfu) nigdy nie wróciła.
Mimo że w Glide'ach mam już prawie    1000 km i wbrew pojawiających się opinii, że po takim kilometrażu należy zmienić buty, gdyż systemy się zużywają, ja nie zamierzam odstawiać swoich bliźniaków. Ciągle spisują się bardzo dobrze, nie odczuwam dyskomfortu. Jedyne, co pooowoli zaczyna dokuczać to fakt, iż w lewym bucie tracę przyczepność. Podeszwa się nieco zużyła i już biegnąc po śliskich terenach muszę bardziej uważać
Razem w lesie
(nie zawsze mi się udaje i tak jak wspomniałam w kilku poprzednich postach, zaliczyłam solidne upadki).


To tyle, jeśli chodzi o Adidas Supernova Glide. Podsumowując, buty są rewelacyjne i właśnie lecę w nich na kolejny trening!
Po plaży też polataliśmy
A przed nami pierwsza zima.


12/08/2013

Mikołajkowa Dyszka w Mikołajkach

Dziś tak jak zaplanowałam, wystartowałam w ostatnim biegu w tym roku. Pobudka o 6:00, a o 7 już wyruszyłam. Niemalże 2 godziny drogi i byliśmy z Panem Markiem na miejscu. Po dotarciu mieliśmy sporo czasu na przebranie się i zapoznanie z rozlokowaniem poszczególnych atrakcji w biurze zawodów, a tych było co niemiara! Dzisiaj zorganizowane były Mikołajki w Mikołajkach! A więc dzieci było całe mnóstwo, głównie ze względu na pokazy taneczne rówieśników, ale także biegi dziecięce przyciągnęły rzeszę młodych biegaczy. Kiedy wybiła 10:30, rocznik 2006 i młodsi wystartowali, a dla nas oznaczało to, że czas i pora zacząć rozgrzewkę. Niespecjalnie się szykowaliśmy, gdyż ani ja, ani Pan Marek nie planowaliśmy bić dzisiaj rekordów. Mimo wszystko należało rozruszać zastygnięte mięśnie. Trochę truchtu, trochę ćwiczeń i byliśmy gotowi. Ustawiliśmy się wszyscy razem, mimo że tego dnia organizator zaplanował 2 dystanse, biegacze mieli do wyboru 10 km oraz półmaraton. Ja postawiłam na to pierwsze, ze względu na to, że dopiero od niedawna wróciłam do dłuższego szurania. Co prawda jeszcze stojąc na starcie zastanawiałam się czy aby na pewno dobrze wybrałam, nie planowałam się
ścigać, więc mogłam to potraktować jako niedzielne wybieganie. Ale trudno, klamka zapadła. Dzisiaj bez odliczania, padł strzał z pistoletu i maszyna ruszyła! Wystartowała całkiem pokaźna grupa, na tyle liczna, że na pierwszym zakręcie musimy zwolnić i przejść do marszu. Kolejna prosta, można nieco nabrać prędkość i BUM! wpadam na biegacza, który po 300 metrach rozmyślił się z dalszego biegu i postanowił wrócić, a może coś zgubił Nie wiem. Wiem natomiast, że jego decyzja o cofaniu się przez tłum była błędna i wywołała niekoniecznie pozytywne reakcje wśród pozostałych towarzyszy. Ale co tam, lecimy dalej i zapominamy o zaistniałym incydencie. Jaka trasa? No cóż, iście zimowa. Na drodze leżał ubity śnieg, na tyle ubity, że nieziemsko śliski. Na tyle śliski, że można by spokojnie wskoczyć w łyżwy. Dziś jednak mnie to nie denerwuje, przyjechałam tutaj się bawić i to też robię. Kątem oka zerkam na tempo z poszczególnych kilometrów i jest ok. Utrzymuję w miarę równą prędkość z rzędu 12,6 km/h. W czasie biegu spotyka mnie miła niespodzianka, albowiem ok. 5. tysiączka dobiega do mnie pewien kolega i kieruje do mnie słowa "Cześć, Twój brat pisze bloga Biegacz z Północy? Zauważyłem, że jakaś kobieta szybko biegnie i tak pomyślałem, że to Ty", fajnie, że można poznawać nowych ludzi w najmniej oczekiwanych sytuacjach, z najmniej oczekiwanej strony. Pozdrawiam Maćka. Gdy mięliśmy w nogach już 5 km, nadszedł czas na nawrotkę. Powiem szczerze, że biegi z nawrotką mijają mi niezwykle szybko. Będąc już na trzecim kilometrze przez głowę przeszła mi myśl "Jejku zaraz koniec, przecież za chwilę zawracamy i lecimy bezpośrednio do mety". Kiedy zbliżaliśmy się do nawrotu jeszcze z ciekawości policzyłam, którą pozycję utrzymuję. Wśród wszystkich biegnących pań, czy to na 10 km czy na 21, byłam 8, a więc nieźle,jednak do głowy sobie tego nie brałam, dalej cieszyłam się z możliwości latania wśród Mikołajów. Na 7. km nawet nieco się pościgałam,dogoniłam jedną z "rywalek", ale odpuściłam, gdyż nie to miałam w planach - zabawa przede wszystkim. Puściłam koleżankę, a sama patrzyłam jak kolejne
garminowe okrążenia upływają. Tuż przed metą dogoniła mnie jeszcze jedna towarzyszka, ale jej również "dałam drogę", kojarzyłam dziewczynę z IX Lidzbarskiego Biegu Ulicznego, stanęła wtedy na podium w kategorii do 20 lat. Tak więc straciłam jedną pozycję, ale tuż przed metą zauważyłam, że co najmniej 3 panie biegną na dystansie półmaratonu, więc nieoficjalnie zajęłam 6 miejsce w OPEN i z racji, że obie koleżanki, które mnie wyprzedziły były w mojej kategorii, ja "stanęłam" na najniższym stopniu podium. Moje wyliczenia niby zostały potwierdzone, gdyż udało mi się podejrzeć listę i rzeczywiście w K-2 znalazłam się na 3 pozycji, jednak organizator niczego nie potwierdził. Nikt z Mikołajkowej Dyszki nie został nagrodzony, udekorowani zostali jedynie zwycięzcy z półmaratonu. Co do reszty wynikło takie zamieszanie i błędy, iż organizatorzy nie chcąc nas przetrzymywać, obiecali, że błędy naprawią, nagrody doślą i wysłali nas do domu. Pierwszy raz jestem świadkiem takiej sytuacji, jednak jak najbardziej rozumiem i do biegu w żaden sposób się nie zniechęcam. Wszystko było jak należy, Bieg Mikołajkowy w iście zimowej aurze, następnie ciepły posiłek regeneracyjny, biegacze mieli do wyboru kiełbaski z grilla, ciepły bigos, ciepłą pomidorówkę, a kto nie mógł się zdecydować mógł spróbować wszystkiego :) Ponadto gorąca herbatka, napoje, ciasta. Nikt głodny nie wyszedł. A no i medal! Śliczny medal w kształcie dzwoneczka, a w pakiecie otrzymaliśmy również koszulkę techniczną, przyda się na treningi! :) Z racji braku oficjalnych wyników nie mogę podzielić się informacją ilu biegaczy wystartowało na poszczególnych dystansach, wiem tylko tyle, że ja dobiegłam z czasem 47:44, a to się przekłada na średnie tempo 4:45 min/km, a więc całkiem przyzwoicie. :) Jestem szczęśliwa, musiałam wystartować w Mikołajkach, aby chociaż trochę wymazać wspomnienia z Gdyni, by osłodzić pozostałe uczucie goryczy. Od przyszłego tygodnia zasuwam dalej z treningami!

P.S. Zdjęcia z ubiegłego roku, kiedy to razem z bratem biegliśmy w Toruniu. Niestety nie dysponuję z fotkami z dziś. Jeśli takowe się pojawią to uzupełnię posta o dodatkowe fotografie.

12/07/2013

Witaj zimo!

Czas się przyzwyczaić do zimowej scenerii. 
Co tam śnieg, co tam jakiś Ksawery - biegamy!! Cwana jestem, bo wczoraj, kiedy najmocniej dmuchało, mój plan zakładał dzień odpoczynku. Dzisiaj może wichury nie było, jednak śniegu co niemiara. Z racji przyjazdu do domu na dziś zaplanowałam zajęcia Biegam Bo Lubię Lidzbark Warmiński. Pobudka o godzinie 7, śniadanko, przegląd pracy i o 9 wyruszyłam na stadion. Nie planowałam żadnego biegania wcześniej, po prostu zaczęłam truchtać w stronę stadionu. To co zastałam na lidzbarskich chodnikach to istny koszmar. W większości nieodśnieżone, śliskie, mokre, a co za tym idzie, dla biegaczy niebezpieczne. Po intensywnej przeprawie przez śnieg i kałuże w końcu dotarłam na stadion. A tam - pustki. Biegacze postanowili zostać w domu. Poza Panem Markiem, z którym wspólnie zdecydowaliśmy na wybiegnięcie w teren. Polecieliśmy kilka kilometrów w stronę Sarnowa i wróciliśmy. W czasie treningu wykonaliśmy chcąc, nie chcąc trochę siły biegowej, gdyż miejscami śnieg sięgał połowy łydek. Było kameralnie, ale fajnie! :) Pierwsze prawdziwie zimowe bieganie zaliczone. Dziś sobota, więc poza treningiem biegowym, należy jeszcze wykonać Skalpel, czyli 40 minut ćwiczeń ogólnorozwojowych, do wykonywania których dołączyła moja Mama :) 
A już jutro IX Mikołajkowe Biegi Uliczne w Mikołajkach :) Zapowiada się fajna zabawa, nie mogę doczekać się trasy. Czy przez 10 km będziemy biegli skipem? Byłoby ciekawe, ale jak będzie przekonam się 14 godzin!

12/04/2013

Szybciej, wyżej, nie ma zmiłuj!

Oto nasza siłownia!
Daliśmy dzisiaj czadu! Kolejny raz umówiliśmy się z Michałem na wspólny trening. Po drodze brat wspomniał, że może byśmy dzisiaj zrobili kilka akcentów na schodach. Hmmm, czemu nie? Po dobiegnięciu do spocko-gdyńskiej granicy, rozpoczęliśmy wbieganie. Założenie było takie, że zrobimy od 6 do 10 powtórzeń, powiem tak - po 4 już chciałam kończyć. Ale Michał zmotywował mnie, mówiąc, żebyśmy chociaż wykonali założone minimum. Ok, zgodziłam się. Mieliśmy skuteczną taktykę, ponieważ ustaliśmy, że raz ja gonię brata, a raz on mnie. I co z tego wyszło? Każdy odcinek po 10 sekund, nie licząc pierwszego, kiedy wbiegałam sama i zajęło mi to 11s. Z tego treningu wyniosłam jeszcze jedną mądrość - nawet nie przed zawodami, NIGDY nie warto eksperymentować z jedzeniem. Dotychczas moim przedbiegowym posiłkiem była owsianka zalana wodą z dżemem. Dzisiaj postawiłam na Crunchy zalane mlekiem. Nie spodobało się to mojemu żołądkowi. Mało brakowało, a drugą część treningu wykonywałabym "na pusto". Na szczęście obeszło się bez takich przeżyć. Po siłówce, daliśmy sobie ( a właściwie mi) na złapanie oddechu i ruszyliśmy dalej. Tym razem nieco zmodyfikowaliśmy trasę i polecieliśmy wzdłuż Alei Niepodległości, następnie odbiliśmy w stronę Armii Krajowej i tamtędy dolecieliśmy do Gdańska. W Grodzie Neptuna dolecieliśmy do Przymorza i tam się pożegnaliśmy, ja odbiłam w stronę Sopotu, Michał w głąb dzielnicy. Wykonaliśmy dzisiaj super trening. Systematycznie planujemy zwiększać ilość powtórzeń na schodach, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Przewiduję, że siła w nogach będzie taka, że klękajcie narody ;) No, ale o tym przekonamy się dopiero na wiosnę, więc co teraz? Systematyczność przede wszystkim!

12/03/2013

Z wizytą w TPK

Dzisiaj mamy wtorek, a ja jeszcze nie wspomniałam o niedzielnej wycieczce biegowej. A to dlatego, że tak mnie wymęczyła, iż na nic nie miałam siły. Ale od początku.
Z Michałem, Michałem i Piotrkiem jakiś czas temu umówiliśmy się na wspólne bieganie po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Panowie spotkali się na Oliwie i siłówkę zaczęli od wbiegnięcia na Pachołek, ja zaś dołączyłam w Sopocie. Umówiliśmy się na ok. 10:35 w okolicach Stadionu Leśnego, aby się nie spóźnić wyszłam z domu chwilę po 10, mimo że do miejsca przeznaczenia miałam niespełna 2 km. Po zameldowaniu się w wyznaczonej lokalizacji wykonałam telefon do brata i okazało się, że muszę chwilę poczekać. Wykonałam kilka ćwiczeń rozciągających i zatelefonował Michał, informując mnie, że są
dokładnie po drugiej stronie stadionu. Co to dla mnie oznaczało? Ogromny zbieg, 50 m płaskiego, wielgachny podbieg! Ufff, ale dostałam w kość, a to był dopiero przedsmak tego, co było jeszcze przed nami. Po dołączeniu do męskiej części drużyny dostałam kilka minut na ustabilizowanie oddechu i ruszyliśmy. Było super! Zrobiliśmy taki trening o jakim nie śniło się filozofom ;) Lataliśmy po TPK, panowie rozeznawali się w terenie, czytali mapę, pilnowali szlaków, wyznaczali drogę. Była prawdziwa przygoda. W pewnym momencie poczułam się, jakbym przeniosła się w inny wymiar, uczucie to spotęgował widok psiego zaprzęgu. Super sprawa. Gdzieś w lesie mimo deszczu, inna grupa bawiła się przy ognisku. My jednak mijaliśmy owe atrakcje i lecieliśmy dalej. Zaliczyliśmy sporo podbiegów i równie dużo zbiegów, które
dawały niesamowitą lekkość. Po dobiegnięciu do Oliwy ja i Michał skierowaliśmy się w stronę Przymorza, a drugi Michał z Piotrkiem polecieli jeszcze na Wrzeszcz. 15 km po lesie tak dało mi w kość, że po dotarciu do domu nie chciało mi się już nawet chodzić, wszystkie czynności wykonywałam już pozycji leżącej. ;) Ale trening tak mi się podobał, że mam nadzieję, że jeszcze to powtórzymy!

11/30/2013

Aktywna sobota

Gdańska edycja ParkRun, zdjęcie z lutego br.
Wczoraj w poście wspomniałam, że wybieram się na ParkRun'a. Powiem szczerze myślałam o gdańskim biegu, aczkolwiek wiadomość brata nieco zmodyfikowała moje plany, gdyż Michał chciał odwiedzić Gdynię. I wtedy zaczęłam się zastanawiać, jak to rozegrać, do Parku Reagana chciałam pobiec, na bulwar już jakby daleko, 10km w jedną stronę + 5km zawodów to jednak zbyt wiele. A może pobiec w jedną stronę, a w drugą wrócić komunikacją miejską? To też bez sensu. Wybór padł na rower! Pojadę, pobiegnę, przyjadę! Tak jest, dobry plan!

Był plan, o poranku nadszedł czas na realizację. Po 6 dostałam pierwszego sms'a od brata na pobudkę, a chwilę po 7 kolejnego z informacją, że on już wybiega. Tak, tak, 35km dla mojego brata to pikuś! Jeszcze przed godziną 8 spotkaliśmy się z Michałem w naszym stałym miejscu spotkań i polecieliśmy w stronę Gdyni, ja rowerem, Michał w Glide'ach. Całą drogę rozmawialiśmy i niewiedzieć kiedy znaleźliśmy się na gdyńskim bulwarze. Do startu mieliśmy sporo czasu, bo ok. 40 minut. Wykorzystaliśmy go na znalezienie właściwej grupy (zadziwiające jest ile osób w Gdyni biega!). Kiedy już byliśmy gotowi, a do 9:00 pozostało niewiele minut, udaliśmy się na miejsce startu. Tego dnia brat miał mnie prowadzić, jeszcze do niedawna nie lubiłam mieć własnego zająca, ale od biegu w Przyjaźni diametralnie się to zmieniło. Nie czułam obciążenia psychicznego z powodu, że ktoś będzie kontrolował moje tempo, nawet mi się to podobało. Założenie było takie, żeby nie szaleć na początku. Założenie założeniami, ale kiedy skończyliśmy wspólnie odliczać, szlifując znajomość języka angielskiego, nogi same się wyrwały. Ustawiliśmy się na końcu, ponieważ Michał powiedział, że jesteśmy gośćmi i nie ma co się pchać do przodu. Pierwsze metry super, lecimy, wyprzedzamy, jest idealnie, tempo 4:10, czyli dałam się porwać i wyszło za szybko. Początkowo zostawiłam nawet brata w tyle, ale to akurat nie było mądre i odczułam tego skutki później, kiedy z każdym kolejnym kilometrem moje tempo spadało. Ostatecznie tak bardzo nie spadło, ponieważ pobiłam rekord i od dzisiaj mój PB na dystansie 5km wynosi 22:04! Michał prowadził mnie tak jak lubię, nie mówił do mnie zbyt wiele, podnosił tylko kciuk i informował, kto jest jeszcze w moim zasięgu. Ciekawe jak się czuli panowie, którzy słyszeli "Spokojnie Mała, ten jest do wzięcia"? :) Daliśmy radę, razem wywalczyliśmy moją życiówkę. A sama dokonam wszelkich starań, aby na tym się nie zatrzymało, będę trenować po więcej,hmm... w sumie to po mniej! Żeby mniej czasu upłynęło zanim wbiegnę na metę. :) Po takich niemalże sprintach od domu dzieliło mnie jeszcze ponad 10km, więc długo w Gdyni nie zabawiliśmy i postanowiliśmy wracać, bez zmian, ja na rowerze, Michał w biegu. Droga powrotna upłynęła bardzo podobnie jak droga do Gdyni. Michał był już pod koniec nieco zmęczony, więc zdecydowałam, że nie skończę treningu w Sopocie, pojadę jeszcze do Gdańska i odprowadzę brata. Miałam tyle siły, że ciągle zagadywałam Michała, opowiadałam, ogólnie buzia mi się nie zamykała. :) Dolecieliśmy do Przymorza i tam się rozstaliśmy. Odwiedziłam jeszcze Ergo Arenę, a wchodząc do domu miałam w nogach 5km biegu i niemalże 30km przejechane na rowerze. To nie był koniec aktywności na dzisiaj, 2 razy w tygodniu wykonuję trening ogólnorozwojowy i tak się składa, że od poniedziałku zrobiłam to tylko raz, więc albo dzisiaj albo jutro. Jutro na pewno bardziej mi się nie będzie chciało, więc przeznaczyłam 40 minut z dzisiejszego dnia na ćwiczenia pt. "Skalpel". Było super, ale o godzinie 15:00 czuję, jakby ten dzień miał za chwilę się skończyć.

11/29/2013

Nie biegam!

Naszedł piątek, a z nim wolne. Nogi dostały zasłużony odpoczynek, a mimo wszystko serce chciało wyjść na ścieżki i chociaż trochę poszurać. Ale przerwa to przerwa, trzeba się regenerować, ponieważ zapowiada się pracowity weekend! Jutro planuję zaliczyć ParkRun'a, a w niedzielę szykuje się leśne wybieganie! :)

No tak, plany planami, ale wczoraj co się działo? Było rewelacyjnie! Najpierw odhaczyłam swój trening, niestety w samotności, gdyż brat musiał w tym czasie być w innym miejscu. Pobiegłam praktycznie tą samą trasą, jedynie nieco ją modyfikując, główną zmianą było to, że zamiast podbiegać pod nasze sławne już schody, tym razem z nich zbiegałam. Po treningu prędko do domu, szybka kąpiel i pędem na zajęcia, a z uczelni biegiem na Monciak, by móc pokonać trasę spod kościoła św. Jerzego do Ergo Areny w towarzystwie Wilsona Kipketera oraz polskich lekkoatletów, którzy w marcu będą walczyć o medale na Halowych Mistrzostwach Świata! Już wiem jak to jest biegać z Kenijczykami! :) Ustawiliśmy się z Michałem w pierwszej linii, a później padł komunikat organizatora, że jest zakaz wyprzedzania, tak więc cały czas mieliśmy w zasięgu wzroku naszego towarzysza z Afryki. Było rewelacyjnie! W biegu uczestniczyły szkoły i trochę młodsza młodzież wykazała się przyzwoitą kondycją, nie ma co, ale dystans prawie 4km nie jest w zasięgu każdego, tym bardziej że gość specjalny narzucił całkiem szybkie tempo, szczególnie dla początkujących. Grono biegaczy się poszerza!

11/27/2013

Rodzeństwo na trójmieskich ścieżkach

Kolejne 11km dopisuje się do mojego dzienniczka! Kto towarzyszył mi dzisiaj na treningu? Nikt inny jak Biegacz z Północy! :) Już drugi tydzień hasamy razem i powiem szczerzę - lubię to! Kiedyś się wymigiwałam od wspólnych treningów, przerażało mnie Michała tempo i zawsze prędzej czy później się rozdzielaliśmy, bo nie dawałam rady. Teraz jest zupełnie inaczej. Nikt nikogo nie pogania i prawie cały czas możemy swobodnie rozmawiać.
Dzisiejsza trasa niczym nie różniła się od tej wczorajszej. Michał zaczął w Gdańsku, ja dołączyłam w Sopocie i polecieliśmy w stronę Gdyni, aby tam zrobić siłę biegową i wróciliśmy równoległymi ścieżkami. W międzyczasie buzie nam się nie zamykały, sama nie wiem kiedy ta godzina mija.:) Dziś znowu odprowadziłam brata do Gdańska. Było to wręcz obowiązkowe, aby móc powiedzieć, że odwiedziłam całe Trójmiasto. Rozstaliśmy się w Parku Jelitkowskim i pognałam już prosto do domu. Jutro kolejne rodzinne śmiganie! :)
Coraz intensywniej myślę nad przyszłym sezonem. Wiem, że będą "dyszki", półmaraton też sobie sprezentuję. Ciągle nie wiem, co w kwestii maratonu. Nie mam jeszcze zaplanowanego ani jednego konkretnego startu. Czekam na jakąś ciekawą imprezę, w której będę chciała uczestniczyć. Ostatnio dostałam powiadomienie, że ruszyły zapisy na 9. Półmaraton Warszawski. Może znowu stolica? Ostatnio ustanowiłam tam życiówkę, więc miło wspominam, ale nie wiem czy w tym roku się zapiszę. Muszę rozważyć wszystkie "za" i "przeciw". Nie realizuję żadnego planu, więc nie ma też czynnika, który by mnie specjalnie poganiał. Lubię zimowe przygotowania, mam o wiele lepsze wspomnienia w sezonie wiosennym po przygotowaniach w śniegu.  Ostatnio dokładam więcej kilometrów i treningi crossowe, nawet na najbliższą niedziele mamy takowy zaplanowany. Niedzielne wybieganie w lesie, zobaczymy jak to będzie. :)

11/26/2013

Sopot o poranku? Zachowaj ostrożność

Wczoraj spadł pierwszy śnieg, a dzisiaj nadszedł czas na pierwszy trening w zimowej aurze.
Kolejny raz umówiliśmy się z Michałem na wspólne bieganie i znów chwilę po godzinie 9 wciągałam już  odzienie (jedynie nieco cieplejsze niż ostatnio) i wyruszyłam w stronę wejścia nr 28.
Po wyjściu z bloku zauważyłam, że chodniki pokryte są topniejącym, białym puszkiem. Postawiłam pierwsze kroki i jakby trochę zaczęłam się chwiać. Nie przebiegłam 500m, a moja twarz znalazła się w kałuży, znów wywinęłam orła! Tym razem na środku ulicy, podczas próby ominięcia wody. Grunt pod nogami jednak okazał się śliski i padłam. Jako że leżałam na ulicy, podniosłam się szybko, aby nie znaleźć się pod kołami nadjeżdżającego samochodu. W moim bucie chlupało, nieco się zdenerwowałam, ale tak rozbawiłam przechodniów, że ich uśmiechy sprawiły, że i ja zaczęłam się z tego śmiać. Mokre buty, leginsy, kurtka to mało komfortowe warunki, nawet pomyślałam, że może wrócę do domu i chociaż zmienię buty, ale nie, przecież umówiłam się z bratem. Nie było najgorzej. Dobiegłam pozostałe 100m do deptaka, a tam po chwili zjawił się Michał. Polecieliśmy już standardowo w stronę Gdyni. Warunki wciąż niesprzyjające na sopockich szlakach, ale obeszło się już bez upadków. Po przekroczeniu sopocko-gdyńskiej granicy stały punkt trasy- schody, które z treningu na trening stają się coraz krótsze. W międzyczasie okazało się, że mój Garmin zaczyna płatać figle. Jakby przycisk "stop" przestaje reagować na moje polecenia. Nie podoba mi się i to bardzo, ale moja złość nie trwała długo. W końcu to trening, trzeba cieszyć się tą chwilą i to na tyle, że tym razem nie opuszczam brata tam, gdzie zawsze tylko postanowiłam sobie nieco wydłużyć tę przyjemność i odprowadzić go do Gdańska. Skończyłam swój trening z 11km i 533m w nogach, ale to nie był koniec, bo przede mną jeszcze 40 minut ćwiczeń ogólnorozwojowych. Już po 12 minutach miałam dosyć, ale jak już zaczęłam to musiałam też skończyć.A po wszystkim nadszedł czas na odpoczynek... no może jedynie odpoczynek fizyczny, praca licencjacka sama się nie napisze, ale dotyczy biegania, więc wierzę, że będzie dobrze. :)

11/24/2013

Wykończyłam go!!!

Mamy niedzielę, czyli u większości biegaczy Dzień Długiego Wybiegania ;) Tym razem i ja uczciłam go należycie. Już kilka dni temu umówiliśmy się z bratem, że na niedzielny trening wybierzemy się razem, a nawet planowaliśmy w większym gronie. Intensywnie zastanawiałam się jaki dystans będzie odpowiedni, Michał planował 30 km, wiedziałam, że aż tyle nie dam rady, prawie 8 miesięcy nie biegałam powyżej 20 km. Ale jako że mój brat postanowił najpierw zahaczyć o Brzeźno zanim dotrze do mnie to było to jak najbardziej w porządku, już na starcie miałam 7 km straty. Ruszyliśmy ze stałego miejsca naszych spotkań i jak zwykle skierowaliśmy się w stronę Gdyni. Koniec Sopotu, a przed nami pierwsza wspinaczka. Wbiegamy po schodach i z treningu na trening coraz sprawniej - jest siła! Następnie lecimy do orłowskiego mola, a tam natrafiamy na znak, który informuje, że jest to ślepa uliczka. Postanawiamy udowodnić, że dla nas nie ma ślepych uliczek. No i tutaj zaczyna się wspinaczka, już koniec z wbieganiem, bo grawitacja skutecznie mi to uniemożliwia i kilka razy zjeżdżam. Pomocne okazują się drzewa. Łydki dostają w kość, serducho wali, ale szczyt zdobyty, a przed nami  niesamowite widoki na okolicę. Krótka przerwa i lecimy dalej, tylko którędy? Pląsamy po lesie, aż w końcu znajdujemy się na "jakiejś" ścieżce. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy, lecimy naprzód, żegnamy się z lasem, sprawdzamy nazwy ulic, ale żadna nam nic nie mówi, nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Aż w końcu EUREKA Michał mówi, że minęliśmy Orłowo i znajdujemy się w Redłowie. Oj, trochę się zapuściliśmy. Trzeba zawracać, kierujemy się już w stronę Wrzeszcza. Zaplanowaliśmy, że tam przyjedzie do nas Pati i
pójdziemy na ciepłe pączki. Wybieramy sobie smaki. Waham się może toffi, może jagody? Pączki to zdecydowanie myśl przewodnia naszego treningu. Zagadujemy się, aż w końcu z powrotem jesteśmy w Sopocie. Tylko, co mówię Michałowi, że mam14,5 km, a za chwilę na wyświetlaczu mojego Garmina pokazuję się informacja, że tych kilometrów to już jest 17. Jest tak przyjemnie, że czas upływa w zawrotnym tempie. W Sopocie jesteśmy tylko chwilkę i już witamy się z Gdańskiem. Teraz już tylko dobiec do Wrzeszcza, tylko Wrzeszcz, a tam pączuszek, chyba jednak ten z jagodami, mmmm. Kręcimy się po Gdańsku, aby uniknąć stania na światłach. Przelatujemy przez Oliwę, w nogach już ok.20 km, a jakbym zaczęła słabnąć, już zostaję nieco w tyle, ale ciągle blisko brata. Dolatujemy do ul. Słowackiego, tam już jest tak blisko. Siły jakby zaczęły wracać, w końcówce nawet rzucam hasło "Kto pierwszy na pączka?" Pati już na nas czeka. Jesteśmy na miejscu! I co się okazuje? Pączkarnia zamknięta! :( Ajjj, jaki to wielki zawód. Ale trudno, następnym razem (tylko nie w niedzielę).
A do tego nie mogę sprawdzić swoich międzyczasów, bo mój Garmin gdzieś na 19. km zdechł! Wykończyłam go! Nie dał rady - padł! ;) Słabiutko, słabiutko! Ale trudno, ważne że my jesteśmy w dobrej formie i kończymy z uśmiechami na twarzy (no Michał może z półuśmiechem :P ).

Dzisiejszy trening dał mi trochę do myślenia. Ostatnio szykowałam się pod 10km. Nie miałam długich wybiegań. I chyba czegoś mi brakowało. Dzisiaj poczułam, że żyję. Było rewelacyjnie. Zaczęłam się zastanawiać nad jakimś półmaratonem. A może maratonem? Zarzekałam się, że porzucam Królewski Dystans na kilka lat, ale to chyba on daje mi najwięcej szczęścia. Przygotowania choć ciężkie, najbardziej satysfakcjonujące, a dumna nie do opisania. Do tego w letnim sezonie osiągałam lepsze czasy na krótszych dystansach, w nogach była moc!
Jeszcze się nie deklaruję, nie wiem, gdzie pobiegnę na wiosnę. Przemyślę to. :)

11/21/2013

Bieganie, rower, ćwiczenia, pływanie, czyli aktywny czwartek

Źródło: http://www.mojekonferencje.pl/obiekty/stadionLesny/photo04.jpg;
data pobrania 21.11.2013
Cóż to był za dzień! Piękny, ale wyczerpujący. Wszystko zaczęło się od porannej wiadomości od brata, czy może wspólnie pobiegamy. Nie wahałam się ani chwili, skoro ostatnio było tak świetnie to dzisiaj trzeba to powtórzyć. Chwilę po 9 dostałam sms'a, że Michał już wkłada buty, więc i ja zaczęłam się szykować. Po niespełna 20 minutach zwarta i gotowa, czekałam w stałym już miejscu naszych spotkań. Kilka ćwiczeń na rozgrzewkę i Michał już był. Standardowo polecieliśmy w stronę Gdyni, jednak już nie planowaliśmy zwiedzać gdyńskich rewirów. Plan był taki, że robimy trening i kończymy na Przymorzu, stamtąd wracam do siebie rowerem. Trening jak zwykle przyjemny, tempo jak najbardziej swobodne, więc i czas upływał niezmiernie szybko. Michał postanowił, że pokaże mi stadion leśny. Ale żeby się do niego dostać trzeba się nieźle nawspinać. Na czas wspinaczki, jakbym straciła chęć do rozmów. Już nie miałam nic do przekazania dla brata, jakoś tak wolałam pomilczeć. Ostatnio pani doktor powiedziała mi, że mam spowolnioną akcję serca, oj gdyby wtedy mnie zbadała z pewnością oznajmiłaby coś innego. Podbiegom nie było końca, najpierw asfaltem, a później w lesie. Znowu zafundowaliśmy sobie niezłe przełaje. I kiedy w końcu dotarliśmy do celu, poczułam wielką ulgę. Ogarnęła mnie wielka radość, tak zapatrzyłam się na śliczny stadion, że nie zauważyłam wystających korzeni i zaliczyłam solidny upadek"solidną glebę". Jednak zamiast chronić się przed upadkiem, jeszcze w locie złapałam za Garmina, aby go zatrzymać. A kiedyś na biologi pani uczyła nas, że w takich momentach człowiek bezwarunkowo osłania się, aby się nie doznać uszczerbku na zdrowiu. Coś mi się wydaje, że ta reguła nie dotyczy biegaczy. ;) Na szczęście nic mi się nie stało. Efektem tego upadku były jedynie otarte łydki, kolana i udo, a ponad to umorusałam się jak za
Źródło: http://www.aquaparksopot.pl/atrakcje/baseny-rekreacyjne
data pobrania 21.11.2013
starych, dobrych lat! Moje brudne ciało budziło uśmiechy wśród przechodniów, ale jako że dzisiaj jest Dzień Życzliwości, odwzajemnialiśmy je tym samym. Polataliśmy jeszcze po Sopocie, obejrzeliśmy restaurację po kuchennej rewolucji i trafiliśmy na nadbrzeżny deptak, a stamtąd do mieszkania Michała było już niewiele. Brak podbiegów sprawił, że moc wracała do nóg, aż chciało się przyspieszać, jednak te pokłady energii zachowałam na dalszą część dnia. Bo do brata i Patrycji wpadłam tylko na śniadanko, wzięłam rower i pojechałam do domu, aby tam poświęcić 40 minut na ćwiczenia z Ewą. Już w połowie czułam jak ta energia ze mnie uchodzi, jednak uznałam, że skoro wytrwałam do połowy to dotrwam też do końca. No i udało się! Jednak po takiej dawce ćwiczeń każdy mój mięsień dawał o sobie znać. Ale i to nie był koniec wrażeń, przecież umówiłam się z Szymonem, że pójdziemy na basen. Godzinka pływania, zjeżdżania i odpoczywania, a na koniec 3,5 km spacerowania. To był wspaniały dzień! Co prawda jeszcze trwa, ale na nic więcej już nie mam siły. ;)
Podsumowując, 14km 305m biegania, 4km 445m jeżdżenia rowerem, 40 minut ćwiczeń, 45minut pływania - SUPER DZIEŃ! No i nogi, tyłek i ręce trochę poobijane, ale przełaje zaliczone!

11/19/2013

Hej ho! Witajcie z powrotem biegowe ścieżki !

Tydzień lenistwa i w końcu nadszedł czas na wciągnięcie biegowego stroju i zasznurowanie bliźniaków. Jeszcze wczoraj myślałam, że wyjdę na kilka spokojnych kilometrów, tak ok. 6 może 8, aby jedynie rozruszać zastygłe mięśnie. Plan nieco zmodyfikował mi brat, który na dzień dobry przywitał mnie informacją o wspólnym treningu. Czemu nie? Pomyślałam sobie. I tak po 50 minutach stałam już przy jednym z wejść na sopocką plażę, wypatrując brata. Gdy Michał doleciał do mnie, ruszyliśmy w stronę Gdyni. Po drodze dowiedziałam się, że nie biegniemy jedynie do końca Sopotu, aby tam zawrócić. Tym razem zahaczyliśmy o "za sopockich" sąsiadów. I były to prawdziwe przełaje! Właśnie tego mi trzeba było. Sporo podbiegów, przy których serce wariowało, a co za tym idzie, sporo z biegów, przy których ciało odpoczywało. A do tego drzewa przewrócone, więc również gimnastyki nie zabrakło. Nie gnaliśmy, raczej cały czas prowadziliśmy swobodną rozmowę, nie kontrolowałam nawet tempa, bo pierwszy raz od 21 miesięcy wyszłam na trening bez Garmina! Szczerze mówiąc czułam się tak swobodnie i tak lekko, że chyba częściej będę zostawiała mojego towarzysza albo chociaż będę zamykać go w kieszeni, co by na niego nie zerkać. Tak, więc dzisiejszy trening uważam za bardzo przyjemny, przelecieliśmy wspólnie ok.14 km (nie mogąc się zdecydować czy to ma być 6 czy 8 km, wybrałam i jedno i drugie). Radość z biegania ciągle jest :)

11/12/2013

Wielka klapa

Z dzisiejszego wpisu nie będzie tryskał entuzjazm. Czuję złość, żal i rozgoryczenie, analizuję błędy i wyciągam wnioski. Coś poszło nie tak, zupełnie inaczej sobie wyobrażałam start w Gdyni. Jednak po kolei...

Do Gdyni udałam się z Szymonem i Patrycją z Michałem, pierwszy raz tylko ja występowałam w roli zawodniczki. Od rana czułam wielkie podekscytowanie, w końcu nadszedł TEN wielki dzień, 12 tygodni pracy dobiegło końca, teraz trzeba było pobiec i cieszyć się triumfem. Przed startem zadbałam o wszystko, śniadanie jak należy, strój dobrany, organizm zregenerowany. Po zjawieniu się na skwerze, odebraliśmy pakiet startowy, przebrałam się i przystąpiłam do rozgrzewki. Speaker informował, że w dniu dzisiejszym padnie rekord frekwencji, do tej pory myślałam sobie, że fajnie! Emocje sięgały zenitu, a kiedy w końcu ustawiłam się w swojej strefie (w przeciwieństwie do całej rzeszy biegaczy) serce waliło mi jak dzwon. Pożegnałam się z Szymonem i czas wyruszyć. Jednak od momentu wystrzału z Błyskawicy do czasu, kiedy minęłam linię startu minęły prawie 2 minuty. Kiedy w końcu uruchomiłam Garmina zaczęła się przygoda, a właściwie bieg z przeszkodami. W Gdyni biegało się ciężko już wcześniej, ale to co działo się wczoraj to istny kosmos. Wokół mnie byli ludzie z ostatniej strefy, którzy za każdym razem, gdy próbowałam ich wyprzedzić, obdarowywali mnie silnym uderzeniem w żebra. Napełniała mnie złość, a do wściekłości doprowadził mnie ktoś z tyłu, kto pchnął z impetem w plecy. Nawet się nie odwróciłam, nie chciałam tracić siły na takich "biegaczy". Pierwszy kilometr za nami i co? I klops! Tempo wynosi 4:53/km, czyli 23 sekundy straty! Próbuję nadrabiać na kolejnych kilometrach, ale wcale nie jest łatwiej, co jakiś czas robi się luźno, ale kolejny zakręt czy też zwężenie doprowadza do zwolnienia niemalże do marszu. Udaje mi się utrzymywać średnie zakładane tempo, ale nie mogę nadrobić straty z pierwszego kilometra. Czuję złość! W końcu wbiegamy na ul. Świętojańską, czyli rozpoczynamy łagodną, jednak długą wspinaczkę. Mijam Michała i Patrycję, niby się uśmiecham, ale to nie to. Mam straty, nie jestem zadowolona, pierwszy raz nie widzę w biegaczach sprzymierzeńców. Na 7. km kolejne 17 sekund straty, tym razem wiem, że nie wystarczająco dużo ćwiczyłam podbiegów i skipów. Mój błąd, płacę za niego. Do mety dzieli mnie już tak mało, a nie mam siły walczyć, po prostu nie chce mi się. Czuję zniechęcenie. Dotychczas biegnąc wzdłuż morza, czułam przypływ endorfin i z uśmiechem gnałam do mety. Teraz jest inaczej, daje się wyprzedzać i nie podejmuję walki, bo po co? Ostatecznie kończę swoją przygodę z Biegiem Niepodległości z czasem 45:31. Na mecie wita mnie Szymon, a ja zamiast tryskać radością, wylewam w jego ramię łzy. Po raz pierwszy uciekłam od razu z miejsca biegu. Nie chciałam, żeby ktoś mnie zapytał "Jak poszło?" Bo niby co miałabym odpowiedzieć? Dobrze? Gdybym nie pracowała nad złamaniem 45 minut to można by stwierdzić, że ok, w końcu poprawiłam życiówkę o 42 sekundy. Ale o coś innego walczyłam i powoli godzę się z porażką.

Po tym biegu targają mną mieszane emocje. Szczerze mówiąc nie wiem czy w przyszłym roku wystartuję w GPX Gdyni. Uważam, że 6000 osób to zdecydowanie za dużo,limit powinien być o połowę mniejszy. Po drugie strefy - hehe, po co?! Nikt tego nie pilnuje, każdy ustawia się i tak jak chce. Przede mną była cała masa osób, które biegły środkiem w tempie wolniejszym niż 6min/km, a kiedy chciałam kogokolwiek wyprzedzić, otrzymywałam bolesne uderzenia łokciem w żebra. Biegacze ze strefy 55< zajmowali miejsca przede mną, rozumiem, że ktoś mógł podać słaby czas, a teraz chce się poprawić, ale mając wynik z rzędu 1h, jak można pchać się o 3 strefy do przodu?
Czuję wielki żal i rozgoryczenie. Pozostało mi się pogodzić z porażką i jeszcze poćwiczyć, może to jeszcze nie czas? Jedno wiem na pewno, nie poddam się! Wystartuję w mniejszym biegu. Gdzieś, gdzie na trasie wystarczy miejsca dla każdego. Udowodnię sobie, że potrafię, a to co działo się wczoraj niech będzie lekcją pokory.

11/06/2013

Wielkie odliczania

Źródło:  http://www.mmtrojmiasto.pl/431570/2012/11/12/bieg-niepodleglosci-gdynia--zdjecia?category=sport  
Do startu w Gdyni pozostało 5 dni, a więc nie pozostaje nic innego, tylko odpoczywać. Na wczorajszym treningu zrobiłam ostatnie serie szybkościowe, a przede mną w tym tygodniu tylko kilka spokojnych kilometrów. Takie wyciszenie sprawia, że w głowie zaczynają się kłębić różne myśli i tak na zmianę wizja sukcesu przeplatana z myślą o porażce. Co ma być to będzie, co było dobrze to się cieszę, a błędów, cóż, już nie naprawię. Szczerze mówiąc, najbardziej boję się pierwszych kilometrów, obym nie dała się ponieść. Kilka razy na treningu wyrywałam się osiągając tempo 4:12/km, kiedy zakładane było o 18 sekund wolniejsze, co było przy kolejnych odcinkach? Oczywiste, język na brodzie i spadek prędkości.
1. NIE DAĆ SIĘ PONIEŚĆ, tak to jest punkt pierwszy do zakodowania w głowie.
Pod względem technicznym myślę, że jestem przygotowana. AKB'owy strój gotowy, ścigacze już czekają, przyjaciel Garmin również w gotowości.
Już dawno tak się nie stresowałam, serducho przyspiesza na samą myśl o poniedziałku. Niech on w końcu nadejdzie, bo zwariuję!

10/30/2013

Deja vu?

Kolejna sobota się zbliża, a ja mam zaległości z poprzedniej. O czym takim jeszcze nie wspomniałam? O Kolbudzkiej "10"!

Poranek zaczął się rutynowo jak to bywa w dni zawodów, owsianka, miód i dżem - standard! Mimo, że do Kolbud jedzie się ok. 30 minut, postanowiłam wyruszyć nieco wcześniej, tym bardziej, że jechałam sama, a w domu już mi się nudziło. Po przybyciu kolejna rutynowa czynność, odebranie numeru, przebranie się (ostatni raz w tym sezonie bezrękawnik AKB Lidzbark Warmiński), rozgrzewka i o 12:30 nadszedł czas na ustawienie się. Trasa zapowiadała się, hmmm... ciekawie. Szczerze mówiąc chciałam pobiec dobrze, nawet bardzo dobrze, jednak organizatorzy ostudzili mój zapał. Trzeba było puknąć się w głowę i przypomnieć sobie, że startem docelowym tego sezonu jest Bieg Niepodległości.
Małe opóźnienie i ruszyliśmy. Na początek dostaliśmy trochę asfaltu, całkiem przyjemnie się biegnie, gdy nagle na drugim kilometrze oczom ukazuje się pokaźna górka. To dopiero początek, a oddechy biegaczy już ciężkie, wcale nie ma się co dziwić, taki podbieg każdemu dałby w
kość. Gdy udaje się uporać i wdrapać na szczyt, wbiegamy do lasu. Profil trasy mówił, że tutaj już będzie płasko, jeszcze przed startem pomyślałam, że może być całkiem przyjemnie. Oj, jak się pomyliłam, po nocnych opadach wcale nie jest tak lekko.Cała sterta mokrych liści sprawia, że wkładam w bieg dużo siły, a jaki jest tego efekt? Mam wrażenie, że stoję w miejscu! Dodatkowo kałuże na całą szerokość ścieżki i wystające korzenie, miejscami trzeba naprawdę zwolnić, aby nie nabawić się kontuzji. Co jakiś czas zrównuję się z zapoznanym w biurze zawodów biegaczem, wymieniamy kilka zdań, aż w końcu kolega mówi, że według niego jeszcze tylko 1,5 km zostało, mój Garmin mówi, że dotychczasowy dystans to 7.88 km. Przez głowę przechodzi mi myśl, że może mój GPS się pomylił, w końcu biegniemy w lesie, więc to nic dziwnego. Ale nie, nie tym razem! Po minięciu 1,5 km i tablicy "9km" dobiegamy do kolejnej! Na trasie na 10. km zamiast mety pojawia się tablica! A więc gdzie koniec? Na szczęście niedaleko, bo niecałe 500 metrów. Dobiegam do mety po 49 minutach, jestem już nieco zmęczona i trochę zawiedziona
Biegowa rodzina
szczerze mówiąc, jednak co się okazuje? Znów jestem w czołówce, tym razem zepchnięta o jedną pozycję, jednak jest miejsce pucharowe w klasyfikacji open kobiet! Kolejny raz wracam z pucharem do domu, z dumą wsiadam z nim do autobusu i całą drogę trzymam moje trofeum na kolanach! :) A teraz ostatnie 2 tygodnie treningów i w końcu TEN dzień!
Do Biegu Niepodległości pozostało TYLKO 12 dni i AŻ 12 dni do zakończenia wyzwania żywieniowego, przekąsiłabym coś słodkiego.




10/21/2013

Wspomnienie weekendu, czyli Żukowska "15"

fot. Daniel Czaja
Gdy emocje już nieco opadły, nadszedł czas, aby podzielić się z wrażeniami z soboty, czyli z Żukowskiej "15". Start zaplanowany był dopiero na godzinę 12:30 w miejscowości Przyjaźń, więc wczesne zrywanie się z łóżka nie było konieczne. Szczerze mówiąc noc przebiegła wyjątkowo spokojnie (w przeciwieństwie do nocy przed II Biegiem Oliwskim). Główną przyczyną zapewne był fakt, iż zamierzałam przebiec treningowo. Na 3 tygodnie przed startem docelowym nie powinnam się narażać na kontuzje i przemęczenia. Cel jest taki, aby 11. listopada być wypoczęta.
Do Przyjaźni dojechaliśmy z Piotrkiem jeszcze przed godziną 12, w kolejce po numer startowy spotkaliśmy Michała. Pogoda nie rozpieszczała, słupek rtęci oscylował w granicach 5 kresek. Pozostawienie kurtki z samochodzie należało do jednej z najtrudniejszych czynności. Ale kiedy numer startowy znajdował się już na piersiach, na nogach "ścigacze", a na zegarkach dochodziła 12:30 oznaczało to jedno - czas się ustawiać. Zazwyczaj na takich mniejszych staję gdzieś bliżej czołówki, tak ok. w 3 linii, jednak nie tego dnia. Tym razem ustawiłam się bliżej końca, wiedząc, że zbyt duża ilość wyprzedzających mnie biegaczy, może spowodować, że obudzi się we mnie chęć rywalizacji i zacznę przyspieszać, a tego nie mogę zrobić, szczególnie na pierwszych 2 kilometrach. Dopiero od 3. km miałam prawo przyspieszać i trzymać tempo do 10. tysiączka. Jakie były plany na ostatnie 5 kilometrów? Albo kontynuować bieg na wyższych obrotach albo po prostu truchtać do mety. Co wybrałam? Wszystko po kolei.

Zanim zaczęło się odliczanie, padło pytanie "Czy wszyscy są?", nastała cisza, więc chyba wszyscy
Serdeczne podziękowania dla pana Bartłomieja z Gdyni
są. I tak 10...9...8...7...6...5...4...3...2...1... RUSZAMY! Mimo, że jestem w końcówce to jest sporo osób, które mnie wyprzedzają, próbuję odwracać od tego swoją uwagę, wiele razy spaliłam się na starcie, np. w Przodkowie, kiedy na pierwszych kilometrach notowałam czasy rzędu 4:20, a do mety dobiegałam z językiem na brodzie. No i przecież ja dzisiaj biegnę treningowo, a w planie mam jasno napisane, że początek spokojny. Już na początku widzę, że byli którzy jednak dali się ponieść, na 1. km mijam pana, który  musi przejść do marszu. Ja kontynuuję bieg, ale z niecierpliwością czekam do, aż na Garminie pojawi się komunikat, że okrążenie drugie dobiegło końca. Czekam, czekam i w końcu nastaje upragniony moment. Wtedy podnoszę kolana nieco wyżej, wybiegam bardziej na środek jezdni i nareszcie to ja wyprzedzam. Mijam sporą grupę biegaczy, wśród nich panią, która okazała się być najstarszą biegaczką. Po kilkuset metrach dobiegam do pana w charakterystycznej zielonej koszulce. Raz on wyprzedza mnie, raz ja go. Trzymamy się tak ok 1,5 kilometra, kiedy dobiega do nas kolejny zawodnik z numerem 77. Wtedy lecimy we trójkę, nie ukrywam, że kiedy panowie są z przodu biegnie mi się nieco lżej, gdyż chowają mnie od wiatru, a ten jest wyjątkowo bezlitosny. Nie pomaga szczególnie na podbiegach. Do pierwszego punktu z wodą dobiegamy razem (6.km), ale tuż za nim naszym oczom ukazuje się całkiem spora górka, tam jeden z moich kompanów jednak zostaje w tyle. Wcale się nie dziwię, gdyż i mnie dopada ból w udach, jedyne co robię to po prostu biegnę z pochyloną głową, nie chcę patrzeć przed siebie, bo szczytu nie widać. W końcu się udaje i najtrudniejszy moment tego biegu za nami, jednak tempo spadło aż do 5:07, kiedy planowo miałam biec po 4:35. Już wtedy rodzi się w mojej głowie myśl, że jednak po 10. km nie zwolnię, będę biec i nadrabiać starty z podbiegów. Kolejne kilometry mijają, a my ciągle biegniemy razem, mimo iż biegniemy ramię w ramię nie wymieniamy ze sobą ani jednego słowa. Wymijamy po kolei wszystkich, którzy nam się nawinął, oj jakie to cudowne uczucie, mieć siły, aby gnać do mety. Nie powiem, że jestem totalnie świeża, ale nie mam powodów, aby narzekać. Nie kontroluję pozycji, nie mam pojęcia ile kobiet jest przede mną, ale
6 najlepszych kobiet!
kiedy na 11.km wyprzedzam panią z teamu BBL myślę sobie, że chyba jest całkiem nieźle. Przed sobą w zasięgu wzroku mam jeszcze tylko jedną dziewczynę, spokojnie, bez zrywów w końcu doganiam także ją. Ona jednak jest jedyną osobą, która podejmuję walkę, jej towarzysz zachęca ją do rywalizacji. Oddech dziewczyny jednak wskazuje na jej zmęczenie, chcąc pokazać, że ja mam siłę (chociaż już zaczynam słabnąć, ale w żaden sposób nie chcę pokazać tego swojej rywalce) przyspieszam, a tempo na tym kilometrze wynosi 4:23. Do mety już mamy bardzo blisko, mogę się trochę wysilić, mój "zając" również dodaje otuchy. Przez kilka minut słyszę jeszcze ciężki oddech rywalki, a to skłania mnie do utrzymywania tempa. Trasa również przestaje być wymagająca, na ostatnich 4 kilometrach podbiegi zmieniają się w zbiegi, a wiatr, który przez 3/4 trasy wiał w twarz, teraz dmucha nam w plecy. W końcu wracamy z wycieczki krajoznawczej do
Zdolni Sawicze
Przyjaźni, a tam ostatni zakręt i niespodziewanie meta, choć liczyłam jeszcze na co najmniej 500 metrów biegu. Szczęśliwa przekraczam linię i w końcu mogę podziękować mojemu towarzyszowi - panu Bartłomiejowi :) Z dwoma medalami na szyi i ogromnym uśmiechem na twarzy spotykam brata, a ten informuje mnie, że chyba w Open zajęłam całkiem niezłą pozycję, aby zweryfikować tę informację, udaję się do stolika przy mecie i proszę o sprawdzenie, chłopak odpowiedzialny za wyniki sprawdza na liście i okazuje się, że jestem 5! To oznacza, że dostanę puchar, gdyż pierwsze 6 kobiet jest nagradzane! :-) Super sprawa! Nie dałam się ponieść na początku, gnałam w końcówce i zostałam tak wyróżniona. Cudowne uczucie, kiedy następuje dekoracja, a organizator wyczytuje, że wśród najlepszych kobiet tego biegu znalazła się "Monika Sawicz z Lidzbarka Warmińskiego". Nie jednokrotnie nazwisko "Sawicz" zostało wyczytane, gdyż mój brat również stanął tego dnia na podium :) No cóż, rodzeństwo nie tylko na medal, ale również na PUCHAR! :)